Spis treści
- 1 Moje serowe początki
- 2 Pierwsza rzecz, której nauczyłam się na warsztatach: najważniejsze jest to, co dla oczu niewidoczne
- 3 Magia tworzenia sera
- 4 Degustacje też są ważne!
- 5 Kiedy warto się wybrać na takie warsztaty?
- 6 Nie wszystko musi mieć cel. Czasem wystarczy potencjalność.
- 7 Podobał Ci się ten wpis? Podaj dalej!
Dzień dobry,
Jeśli zastanawiasz się gdzie byłam ostatnimi czasy (pominąwszy moją obecność wirtualną na Facebooku: poważnie, jeśli jeszcze nie obserwujesz, to polecam bo dużo się tam dzieje!). Byłam na Sudeczczyźnie, kawał drogi od mojego domu.
Możesz mieć pewność, że w moim przypadku kiedy nie ma mnie na blogu to nie dlatego, że nic się nie dzieje, ale wprost przeciwnie: dzieje się aż za nadto!
Co tam robiłam?
Uczyłam się robić sery!
Moje serowe początki
Jeden z moich pierwszych serków: serek kozi w kwiatach
Może czytasz bloga od dawna, jeśli tak to na pewno pamiętasz moją serię pod tytułem Zrób Sobie Ser! , którą prowadziłam kilka lat temu, kiedy Wszechświat był jeszcze piękny i młody. Tłumaczyłam między innymi czym jest podpuszczka albo skrzep serowy , robiliśmy też przeróżne serki między innymi bardzo łatwy serek kozi. Było fajnie ale i niezbyt łatwo: sery uczyłam się robić z anglojęzycznych książek (między innymi od wspaniałej Mary Carlin – spędziłam kiedyś dwie noce próbując przetłumaczyć amerykańskie zestawy bakterii na „nasze” kultury!) czy przysłuchując się mądrzejszym ode mnie na festiwalach serowarskich. Nie było ich wtedy zbyt wiele!
Pamiętam też, że zdarzało mi się wstawać o 6 rano tylko po to, żeby przywieźć z rynku na własnych barkach 10 litrów słodkiego mleka i po powrocie tramwajem rozpłakać się, ponieważ całkowicie się skwasiło (i mojego wymarzonego serka nie będzie!).
Potem jakoś zabrakło czasu na serowe eksperymenty, ale kiedy dowiedziałam się, że jest w okolicy kurs serowarski, od razu zapragnęłam się zapisać.
Posłuchaj, bo to w ogóle zabawna historia. Podczas kolacji degustacyjnej z dzikimi roślinami, którą urządził mój zaprzyjaźniony kucharz (Bartek z krakowskiego Twój Kucharz zaprasza co roku znajomych na letnią ucztę) zasmakowałam pysznych serów kozich i krowich. Były fantastyczne!
Okazało się, że ich Twórca, Sylwester Wańczyk, organizuje w Krzeszowie warsztaty serowarskie.
Bardzo się nakręciłam, w końcu Krzeszów to rzut beretem od Krakowa!
Na ziemię sprowadziła mnie dopiero koleżanka, mieszkająca w Krzeszowicach Ulla:
Klaudyna, ale Ty sobie zdajesz sprawę, że w Krzeszowicach to ja mieszkam i to jest 10 kilometrów od Krakowa, ale to jest w Krzeszowie, pod zachodnią granicą, jakieś 6 godzin samochodem od Ciebie?
Niestety, było już za późno, bo zdążyłam mentalnie nakręcić się na tyle, że zdecydowałam się sama przed sobą wybrać się na te warsztaty, zanim dotrze do mnie, że to bez sensu ;-).
Żartuję. Takie wyprawy zawsze mają sens! Krzeszów, który odwiedziłam dosłownie na chwilkę, okazał się być uroczym miasteczkiem. Naprawdę jednak zwiedzanie zostawiłam Mamie i Siostrze (co mam puste powietrze wozić? Wpakuję rodzinę od razu:)), a sama spędziłam praktycznie trzy intensywne dni w serowarni Wańczyków – Wańczykówce.
Serowarnia mieści się w starym, kamiennym budynku, jednak niech Was to nie zwiedzie : wnętrze jest na wskroś nowoczesne.
Zapomnijcie o gotowaniu w garnkach: są 300 litrowe kotły. Specjalne krajalnice. Formy. Masa forem. Jednym słowem – pełen profesjonalizm i gdyby nie te warsztaty, nigdy nie zobaczyłabym jak to wygląda „na żywo”.
Profesjonalna prasa do sera. Moją pierwszą „prasą” było po prostu wiadro napełnione wodą..Są obciążniki i wszystko..
- O Rany, skąd ja wezmę taaki kocioł i tyle sprzętu?
Na szczęście Sylwester ma dar podpowiadania prostych rozwiązań, które można zastosować samemu. Nie masz tylu foremek? Użyj innych! Nie wiesz jak docisnąć serki? Ja to robię w taki sposób, ale Ty nie kupuj dodatkowego sprzętu, zrób sobie „dociski” z kawałków rurki!
Sylwester jest prawdziwym pasjonatem i dodatkowo potrafi wyjaśnić dlaczego coś robi się tak a nie inaczej. Jest to niezwykle cenna umiejętność, za którą, powiedzmy sobie wprost: stoi ogrom wiedzy, doświadczenia oraz praktyki. Kiedy mówi, wszystko zaczyna mieć sens: inna sprawa, że koniec końców i tak zapamięta się tylko część.
Pierwsza rzecz, której nauczyłam się na warsztatach: najważniejsze jest to, co dla oczu niewidoczne
Nie wiem czy robisz własne sery, powiedzmy takie nieco bardziej „dojrzewające”. Jeśli nie, być może, masz idylliczne wyobrażenie: bierze się mleko, trochę tam pomiesza, trochę magii i alchemii i w krótki czas potem powstaje nam piękny ser. O, na przykład taki!:
To wyobrażenie z grubsza się zgadza, tyle, że „podstawowe” zrobienie podobnego sera zajmuje około dwóch dni (oczywiście z przerwami, ale czy w serowarni są przerwy? przecież trzeba wymyć naczynia, kotły, podłogę..), a potem jeszcze kilka miesięcy. Czasem jest naprawdę ciężko: trafiliśmy na wyjątkowo upalny dzień i w budynku było jakieś 27 stopni.
Ktoś mnie zapytał czy sama zrobiłam takie piękne serki.. Cóż, zrobił je ktoś kilka miesięcy wcześniej, zaś te, które robiła moja grupa będą gotowe pewnie dopiero za kilka tygodni..
Pokażę Ci pokrótce jak wygląda robienie sera i mam nadzieję, że wyjaśni to po części dlaczego na blogu sery pojawiają się dość rzadko oraz dlaczego nie jestem w stanie „wpaść z warsztatów na bloga i pokazać Wam od razu jak się robi camembert”.
[Nie da się wszystkiego nauczyć od razu, ale jeśli interesują Cię drobne kroczki, polecam całą serię Zrób Sobie Ser, jedyną w polskim internecie, gdzie kompleksowo tłumaczę podstawowe pojęcia serowarskie]
Magia tworzenia sera
Czego potrzebujemy do stworzenia sera? Oczywiście mleka. Na warsztatach pracowaliśmy głównie na mleku krowim. Przyda się nam też podpuszczka oraz kultury bakterii ewentualnie pleśni. To właściwie wszystko, czego potrzebujemy do wykonania sera.
Brzmi banalnie, prawda?
Jednak diabeł tkwi w szczegółach, a dokładniej rzecz mówiąc w ich kontrolowaniu: zwłaszcza kontrolowaniu czasu, temperatury, składników (zwłaszcza kultur bakterii), proporcji i techniki.
W końcu z prawie tych samych składników przygotujemy różne sery: jedne będą bardziej twarde, inne elastyczne, jedne będą dojrzewać, inne zjemy na świeżo..
Przestaję się jednak mądrzyć i może zobaczmy to na przykładzie, czyli jak robi się ser?
Zrobić ser to nie przelewki!
Najpierw podgrzewamy mleko. Od nas zależy, czy będzie to mleko pasteryzowane czy niepasteryzowane. W serowarstwie wszystko ma swoje plusy i minusy. Jeśli chcemy samodzielnie pasteryzować mleko, należy go podgrzać do temperatury 65 – 67 stopni i utrzymać ją przez pół godziny. Mamy więc zabawę numer jeden.
Ile mleka?
Mleka trzeba, no… trochę. Z 10 litrów można uzyskać jakieś 70 dag sera (mi z 7 wychodziło około 50 dag).
Do mleka dodajemy kultury bakterii mlekowych, odpowiednie w zależności od sera i tutaj w zależności od kultur, dodajemy je w odpowiedniej temperaturze, zazwyczaj około 35 stopni. Już tutaj widzisz, że dochodzi czas na schłodzenie mleka i uwaga, podtrzymanie tej temperatury przez jakiś czas.
Następnie dodajemy podpuszczkę, która ścina mleko. To co powstaje, to taka gładka galaretka, tzw. skrzep serowy.
Sylwester przygotował dla nas bardzo pouczający eksperyment: w wiadrach znajdują się różne rodzaje mleka (pasteryzowane/niepasteryzowane), z różną ilością kultur bakteryjnych i podpuszczki. Kolejnego dnia mogliśmy sobie porównać konsystencję oraz smak.
Skrzep tnie się na kawałki, można zrobić to ręcznie albo za pomocą specjalnej harfy. Tnie się powoli, przez kilkanaście minut, najpierw na większe, potem na mniejsze kawałki. To nie jest tak, że tniemy – rach – ciach – ciach i gotowe. Trzeba wszystko robić z głową.
Przede wszystkim trzeba określić, kiedy zacząć kroić. Jedną z metod jest tzw „czyste cięcie” – kroimy nasz skrzep i patrzymy, czy tnie się ładnie, czy może boki są postrzępione? Jeśli są postrzępione, trzeba troszkę poczekać.
Taka uwaga: dużo lepiej jest poczekać odrobinę dłużej, niż dodawać na początku więcej podpuszczki.
Tutaj Sylwester pokazuje nam właśnie takie cięcie. Nie ma co się spieszyć – w końcu nie chcemy, żeby tyle naszej roboty poszło na marne, prawda?
Tutaj możesz zobaczyć taki skrzep z bliska. Jest zupełnie jak galaretka i pięknie się trzyma na dłoni! To znaczy, że podpuszczka dobrze wykonała swoją pracę..
Na początku tniemy duże kawałki (te tutaj są na ser typu feta – tutaj taka uwaga, jeśli zauważysz, że zdjęcia wyglądają nieco inaczej to dlatego, że pracowaliśmy w dwóch różnych kotłach, robiąc dwa różne sery min. typu feta i pleśniowy)
To co „pokroimy” nazywa się ziarnem. Sylwester pokazuje nam duże kawałki z bliska, możesz zauważyć, że podpuszczka dobrze wykonała swoją pracę, mamy ładną „galaretkę”, nic się nie kruszy czy nie rozlewa.
Specjalnie wrzucam dwa zdjęcia, żeby było łatwo zobaczyć konsystencję. Podczas warsztatów można ją jeszcze dodatkowo poczuć.
Taki skrzep kroimy więc najpierw na większe kwadraty, potem na mniejsze i mniejsze.
Ziarno może mieć różne rozmiary i, bingo!, zależą one także od rodzaju sera.
Są sery, gdzie ziarno jest dość duże i właściwie nie trzeba z nim za dużo kombinować. Są jednak takie, gdzie z ziarnem dłużej się pracuje. Taka praca to tzw. osuszanie ziarna. Robi się to przez odpowiedni czas w odpowiedniej temperaturze. Czasami mieszamy ziarno przez 2 minuty, czasami przez pół godziny.. wszystko zależy od tego, co warto osiągnąć.
Tutaj możesz zobaczyć, że ziarno jest już mniejsze:
Z czego osuszamy?
A no z nadmiaru serwatki! No bo wyobraź sobie, że chcemy mieć twardy, dojrzewający ser, a tu w ziarniaku zostało nam dużo „nieodwirowanej” serwatki. Dojrzewamy sobie taki ser, tworzymy na nim skórę.. a ta serwatka zaczyna w środku sobie wyciekać.. No nie jest to najlepszy pomysł.
Rzecz, którą zapamiętałam i jest to świetne porównanie: w zależności od typu sera, możemy chcieć mieć ziarno na przykład wielkości groszku, kukurydzy, pszenicy.. mniej więcej określa to stopień „osuszenia”.
Chcesz przykładu? Bardzo proszę!
Zobacz, to jest ziarno do sera typu feta. Jak widzisz ledwo pokrojone, miękkie i ogólnie całkiem na luzie się robi:
A tutaj zupełnie inne, mocno osuszone: takiego ziarna potrzebowaliśmy do sera dojrzewającego (źle by dojrzewał ser gdzie jest duużo serwatki) z niebieską pleśnią. Zauważ, że jest drobniutkie (jak ziarenka pszenicy!) i nawet z wyglądu bardziej suche, prawda?
Ziarno następnie się prasuje. Są sery „samoprasujące”, czyli takie gdzie prasą jest siła grawitacji – jednym słowem ugniatają się pod własnym ciężarem, są natomiast takie, gdzie trzeba prasować.
Żeby nie było za łatwo: dokładnie wiadomo z jakim naciskiem (taka uproszczona reguła: 1 kg na 1kg sera) i jak długo naciskać. Podczas naciskania dobrze jest taki serek przewracać.
Podczas prasowania ser ocieka oraz zaczyna twardnieć. Ze skrzepu takiego jak powyżej robi się całkiem zgrabna bryła!
Dla przykładu, o ile dobrze zapamiętałam (wybacz mi, Sylwestrze, starałam się robić porządne notatki!:)), dla sera typu gouda najpierw prasowaliśmy 30 minut, potem 60, potem znowu 20. Wszystko zależy od efektu, jaki chcemy osiągnąć.
Pomiędzy każdym prasowaniem ser przekłada się na drugą stronę, a potem wyciąga z formy.
Tutaj widać rękę mistrza, który zwraca uwagę na detale, na przykład na równe obcięcie krawędzi:
Oczywiście form również jest dostatek i wybór formy zależy od:
a) typu sera
b) naszych osobistych preferencji
Tutaj na przykład urocze foremki, raczej do miękkich serków:
Przykład serka samoprasującego się:
A tutaj już formy z pokrywką, do serów prasowanych
Tutaj Sylwester pokazuje nam jak kształt foremki wpływa na wygląd sera: zwykłą, prostą foremką, też można osiągnąć całkiem fajne efekty!
Tutaj przykład sera świeżego:
A tutaj już bardziej dojrzałego:
Jeśli się zastanawiasz z czym jest ser, śpieszę podpowiedzieć: z kozieradką.
Drugiego dnia sery (te przeznaczone do dojrzewania, fetę soli się na miejscu) trafiają do piwniczki.
Pierwszy krok to solanka. Taka solanka może mieć nawet kilka lat: po prostu soli się sery i potem wkłada kolejne.
Sery ociekają, osuszają się i przygotowuje się je do dojrzewania. Również, w zależności od typu sera, ważna jest wilgotność i temperatura.
Serki przygotowują się do dalszego dojrzewania. Na wierzchu serków w „korytku solankowych” widzicie sól.
A tutaj taka ciekawostka – z bliska. Istnieją specjalne flamastry do serów, którymi oznacza się min. datę produkcji:
Osuszony i osolony ser, który jest przygotowany do dojrzewania można pielęgnować go na kilka sposobów.
Taki ser możemy pokryć na przykład specjalną powłoką z polioctanu winylu (jest to rodzaj spożywczego plastiku, który jest jedynie „opakowaniem” dla sera i chroni go przed przesuszaniem). Serki pokryte polioctanem wyglądają w ten sposób:
Tutaj bardzo ważne jest, żeby serek był dobrze zrobiony, w skrzepie nie zostało dużo serwatki itepe. Wiesz – zamkniesz w powłokę i już potem nic za bardzo się nie da zrobić..
Można też pielęgnować sery na tzw. „czerwoną maź”. To bardzo czasochłonne, ponieważ codziennie trzeba taki ser ręcznie oczyszczać i przecierać (ściereczką lub szczoteczką) z roztworem soli. Tutaj szczotki przeznaczone do czyszczenia serów:
Dużo ręcznej pracy, świątek, piątek czy niedziela. Niemniej, taka naturalna skórka jest cudownie piękna!
Zobacz jeszcze raz na dojrzewalnię. Każdy serek w tym pomieszczeniu trzeba codziennie obrócić na drugą stronę, żeby dojrzewał równo. Codziennie.
Robi się to sprytnym patentem, przekładając serki zawsze na wyższą półkę.
A tutaj jedno z moich ulubionych zdjęć z całego pobytu. „Sekretnej” dojrzewalni, gdzie Sylwester prowadzi swoje serowe eksperymenty.
No wiesz, bez eksperymentów nie ma postępu, prawda?:-).
Niesamowicie podobają mi się rzeźbione dłutkiem daty. Jak się dowiedziałam są piękne, ale wymagają dodatkowej pracy, ponieważ w żłobieniach może się zalęgnąć pleśń i to nie koniecznie ta niebieska czy zielona.. Potrzeba wzmożonego czyszczenia:)
Tak więc jak widzisz droga od mleka do sera jest dość daleka. Takich pięknych serków nie da się zrobić przez jeden weekend. To znaczy zrobić się da, jednak potem jeszcze trzeba je dojrzewać..
Naszymi serkami będzie się pewnie zajadać dopiero jesienna grupa warsztatowa..
Oczywiście robiliśmy tez masę serów świeżych, które nie wymagają dojrzewania, które zabraliśmy ze sobą do domu (swoją porcję zjadłam na drugi dzień:)).
Tutaj na przykład gotowy ser typu feta w przyprawach:
Inny bardzo ciekawy pomysł: świeży serek, krótko dojrzewający, w popiele i z pleśnią. Chociaż powiem Ci, że ja się nakręciłam na klasycznego Camemberta i kiedy tylko dorwę trochę mleka i czasu to sobie zrobię!
Jakby tego wszystkiego było mało, oprócz serów robiliśmy także.. jogurty!
A teraz uwaga, uwaga..
Jeśli sądzisz, że robiliśmy tylko sery i to już wystarczająco dużo, na dodatek przygotowywaliśmy też.. jogurty!
Jest to super ciekawa zabawa, którą zamierzam Ci wkrótce pokazać na blogu!
Przygotowywaliśmy jogurty za pomocą różnych bakterii jogurtowych – to, jakich bakterii użyjemy wpłynie na ich finalny smak i konsystencję.
Łyżeczki w ruch! Czas podzielić bakterie jogurtowe!
Jogurty robiliśmy w specjalnym „kotle” – wariniku, który pomaga utrzymać stałą temperaturę. Ja planuję zabawić się wolnowarem.
Jogurt można zrobić też bez żadnego warnika – robię domowy jogurt naturalny „na oko”, ale super fajnie było zobaczyć jak się to przygotowuje profesjonalnie i dzięki temu wiadomo też, że można mieć powtarzalne efekty.
W skrócie: raz zrobicie taki znajomym i za parę tygodni zrobicie jeszcze raz i będzie podobny!
Oto warnik. Do środka wkłada się jeszcze jeden garnek wypełniony wodą i dopiero do niego jogurty.
Można też zrobić tak, że najpierw robimy jogurt, potem go „butelkujemy”, jednak metodą „słoiczkową” można uzyskać gęstszy jogurt, z ładniejszą strukturą (bo nie musimy go dodatkowo przekładać).
Jak widzisz słoiczki układane są warstwowo. Potem jeszcze można je otworzyć i dodać warstwę owoców czy co tam się chce.
Degustacja jogurtów. Powiem szczerze, że się już pogubiłam, wiem tylko, że wolę te kwaśniejsze:). Robienie zdjęć i notatek to troszkę za dużo:)
Zakupiłam do domu kilka rodzajów bakterii jogurtowych i myślę, że powoli zacznę przyrządzać sobie takie jogurciki sama i się uczyć co, jak i dlaczego.
Ciekawostka: w zależności od użytych bakterii, jogurt może stać w zamknięciu nawet 21 dni!
Degustacje też są ważne!
Warsztaty warsztatami, ale czym byłyby bez degustacji?
Nie nazwałabym tego degustacją.
Raczej: serowym obżarstwem. No bo jak to inaczej nazwać, no jak?
Pani Lucyna, żona Sylwestra, jest fantastyczną kucharką i przygotowywała nam obfite posiłki z dodatkiem.. serów właśnie. Do tej pory ślinka mi cieknie na myśl o zielonej zupie serowo-cukiniowej (niestety nie udało mi się wydobyć tajemniczej receptury:)).
Nie tylko próbowaliśmy przeróżnych serów z Wańczykówki, ale też kilku uczestników warsztatów (niektórzy byli już któryś raz!) przyniosło swoje kreacje.
Sylwester wskazywał co można by w tych serkach ulepszyć.
Co super cenne, pokazał też swoje niezbyt udane eksperymenty – właśnie po to, żebyśmy wiedzieli, co poszło nie tak. To jest też bardzo ważne!
I więcej serków..
Kiedy warto się wybrać na takie warsztaty?
To proste! Zawsze!
A tak na poważnie: warsztaty są bardzo, bardzo intensywne i nie łudź się, że zapamiętasz wszystko za jednym razem. Chyba, że jesteś Mikiem Rosse z serialu Suits. Trzeba poćwiczyć samemu i najlepiej, przyjechać kilkukrotnie.
To nie dlatego, że nie robimy rzeczy od podstaw: bo robimy!, ale ogrom informacji może być przytłaczający. Zmęczenie fizyczne po iluś godzinach pracy też daje o sobie znać.
Robisz wszystko co naprawdę robi się w serowarni. Przygotowaliśmy skrzep? Fajnie! Teraz czas wziąć szlaufa (czy tam szlaucha, nie wiem jak się umówi) i porządnie wyczyścić 300 litrowy kocioł! Dzięki temu wiadomo, jak ta praca naprawdę wygląda.
Ja w pewnym momencie wyluzowałam (niektórzy powiedzieliby, że wymiękłam, ale jako nadworna optymistka wolę powiedzieć, że wyluzowałam), odłożyłam notatnik i postanowiłam cieszyć się serami, widokami, robić zdjęcia oraz delektować się wyśmienitym towarzystwem: osób, które robią sery, albo chciałyby robić, mają dwie kozy albo siedemdziesiąt.. Co za różnica!
Zdecydowanie warto wcześniej zrobić jakiś prosty serek samemu, choćby taki łatwy ser typu korycińskiego.
Na pewno dużo się nauczysz, ale ja uważam, że w takich warsztatach chodzi o coś więcej.. o to, żeby poznać ciekawych ludzi, coś fajnego usłyszeć, posmakować. Czasem jest tak, że usłyszy się jedno zdanie, pomysł, ideę i może to zmienić naprawdę wiele w życiu!
Był taki film (którego nie oglądałam): Człowiek, który gapił się na kozy. Cóż, tak mi się skojarzyło!:)
Niektórzy pytali mnie:
Ale po co Ci takie warsztaty, jak nie zamierzasz mieć kóz/krowy, serów sprzedawać?
Odpowiedź jest prosta: dla samorozwoju i własnej przyjemności. Oraz, oczywiście oczywiście <odkasłuje> ekhem, żeby móc Ci o nich opowiedzieć, prawda? ;).
Jestem gorącą zwolenniczką tego, że nie wszystko musi mieć „namacalny sens i przełożenie czy to materialne czy zawodowe”, żeby było dla nas ubogacające.
Zresztą, pamiętasz, kiedy pisałam o przypadkach?
Nie wszystko musi mieć cel. Czasem wystarczy potencjalność.
Nie wierzę w przeznaczenie, ale wierzę w przypadki i to, że je kreujemy. Im częściej działamy, tym więcej mamy szans na zaistnienie pozytywnych przypadków. Jestem osobą, która jeśli ma do wyboru niedziałanie, a działanie, w większości przypadków wybierze to drugie. Nawet, jeśli nie ma za to obiecanej „nagrody”.
Wierzę w ogrom potencjalności i możliwości i równie mocno wierzę, że każdy ma wpływ na to, aby je pobudzić. Nie wiemy, jakie będą i gdzie nas zaprowadzą, ale mamy siłę sprawczą, aby je wywołać. Dlatego wybieram działanie, nawet bez wielkich oczekiwań, przewidywań i rozliczeń co się „opłaca”, a co nie. Dla mnie potencjalność zawsze jest interesująca i sprawia mi olbrzymią przyjemność obcowanie z różnymi możliwościami. Nawet, jeśli nie każdą muszę wypełnić.
Lubię snuć plany dla samej przyjemności ich snucia, wyobrażać sobie niewyobrażalne czy bawić się ideami i pomysłami, tak po prostu.
Nie muszę robić sera w domu, nie muszę go sprzedawać, ale mogę otworzyć pewną ścieżkę możliwości i całkiem przez przypadek może otworzyć się jakaś niespodziewana brama.
To trochę tak jak z fizyką kwantową: nie wszystko widzimy, nie wszystko przewidzimy, nie wszystko ma „od razu praktyczne zastosowanie”, ale to, że czegoś nie potrafimy (jeszcze) wytłumaczyć nie oznacza, że Wszechświat nie drży i że dzieją się w nim ciągle mikroskopijne zmiany.
Na przykład (tak,wiem, fizyk kwantowy pewnie by mnie teraz zabił), wybrałam się do lokalnej kapliczki na górce i zamiast po prostu pozwiedzać, porozmawiałam z pracującymi tam mężczyznami. Okazało się, że jeden z nich to lokalny organista, który zaprosił mnie na koncert, dzięki któremu dowiedziałam się, jak działają trzystuletnie organy. Całkowicie mnie to zafascynowało.
Wyjazd zaowocował, przypadkowo właściwie (i mam nadzieję, że się uda!) zaproszeniem do Szwajcarii na wizytę w szwajcarskich serowarniach!
Zawsze, zdecydowanie zawsze warto być otwartym na nowe możliwości. Nie oczekiwać że przyjdą, dobrze bawić się po drodze, robić coś co nas fascynuje i po prostu być otwartym na dobre rzeczy.
Czego Tobie i sobie życzę!
ps. jeśli interesują Cię szczegóły warsztatów, znajdziesz je na stronie Wańczykówki.
Podobał Ci się ten wpis? Podaj dalej!