Dzień dobry,
Czy uwierzycie, że mi również zdarza się niemoc twórcza?
Siadam przed komputerem i czuję się przytłoczona. Mam tyle fantastycznego materiału: dżemy z jabłek i jarzębu, grzyby, kalinę, tarninę, przetwory z róży (nadal!) i jeszcze więcej pomysłów: adaptogeny, rosoły mocy, listopadowe korzenie, spirulina, recenzje książek,prewencję chorób, mieszanki aromaterapeutyczne na zimę, parę ciekawych kosmetyków…
Oczyma wyobraźni widzę przed sobą potężną górę pomysłów, którą sama wziosłam i jej szczyt jest gdzieś w chmurach, poza granicami mojego wzroku.
Po prostu nie wiem od czego zacząć: wiem tylko, że chciałabym opisać WSZYSTKO na raz, pokazać Wam WSZYSTKO i ten nadmiar nieco mnie przytłacza i wręcz paraliżuje, jeśli chodzi o pisanie. Bo sami powiedzcie, co wybrać, skoro nie ma dobrego wyboru?
Dlatego postanowiłam sobie nieco odpocząć i zapewnić sobie to co lubię najbardziej, czyli nieco stymulacji intelektualnej (tak! dorzućmy do tego źródła pierwotnego chaosu jakim jest mój mózg jeszcze więcej bodźców! Niech buzuje i szaleje!). Kiedy tylko dowiedziałam się, że jedna z moich ulubionych zielarek Rosalee de la Foret uruchomiła kurs Herbal Cold Care Remedies (czyli „ziołowe remedia w profilaktyce przeziębień i grypy” w wolnym tłumaczeni) pomyślałam: „Hej! To może być fajne!”.
Mój zapał nieco ostudził koszt kursu (prawie 100 dolarów), jednak kupon rabatowy obniżający go do dolarów 50 nieco podgrzał atmosferę. To tyle co spodnie w sieciówce. Albo sukienka jakaś. Albo torebka. All knowledge is worth having. Wiedza jest bezcenna, poza tym, Klaudyna, chcesz ten kurs.
Przekonywałam sama siebie (niezbyt długo).
Jak wiecie, jestem wielką fanką zielarstwa anglosaskiego: to po prostu moja osobista preferencja. Uwielbiam sposób, w jaki topowi zielarze ze Stanów czy UK łączą wiedzę o roślinach ze swoich rodzimych terenów z Tradycyjną Medycyną Chińską czy Ajurwedą. Uwielbiam dowiadywać się o innych zastosowaniach ziół lub zupełnie nowych roślinach i stąd też moja miłość do ludzi, którzy posiadają wiedzę z zakresu różnych systemów medycznych.
Zapisałam się więc na kurs i oczywiście nie żałuję. Część rzeczy znam, część jednak jest dla mnie bardzo ciekawa. Wszystko ładnie wyłożone, w formie filmów, planszy, audio, transkrypcji etc.
„To i tak znajdę na Chomiku”
Jestem dużą zwolenniczką porządnych kursów online (kilkukrotnie pisałam np. o Craftsy) i czasem zastanawiam się, czy taka metoda nauki ma w Polsce sens?
Czasem widuję kursy online w Polsce ale zazwyczaj są brzydkie. Pokraczne. Przypominają strony z połowy lat 90tych albo jakieś ulotki dla marketerów. Czasem materiały pisane sa drobnym druczkiem, czasem wcale nie ma materiałów dodatkowych czy audiowizualnych. Jeśli już muszą być brzydkie, niech przynajmniej stoi za nimi jakieś porządne nazwisko. Ale jednak wolałabym ładne.
Druga sprawa: brzydki kurs w formie pdf i tak zaraz wyląduje na Chomiku albo w innym miejscu przekazywania plików. Toż to rzecz kopiuj-wklej, po co płacić jak można mieć za darmo?
Tymczasem ja chętnie kupuję kursy online. Najlepiej piękne. Zobaczcie, taki Craftsy.Cud, miód, orzeszki (spróbujcie któregoś z darmowych kursów!). Przyjemna nawigacja, piękna grafika, dużo materiałów, kontakt z prowadzącym. Aż chce się logować i uczyć.
Jest tak ładny, że czasem mam ochotę wykupić lekcje z robienia na drutach albo szycia na maszynie. Na szczęście w porę sobie przypominam, że mam dwie lewe ręce i nienawidzę robienia na drutach.
Te dodatkowe materiały, łatwa nawigacja, ładność, kontakt z prowadzących do bonusy, których nie znajdziemy na Chomiku ani torrentach (tak, znam takie brzydkie słowa).
Bardzo się cieszę, że znam angielski i jestem niezależna językowo jednak wiem, że nie każdy ma taką możliwość. Marzą mi się polskie, piękne kursy on-line.
Myślicie, że miałyby sens?
Jak widać, sam kurs mnie wieczornie pobudził i ze stanu „nic nie mogę napisać” wyszło „o, całkiem dużo słów wydziergałam!”.
Idę więc pouczyć się dalej!
Myślę, że przybędzie mi parę nowych pomysłów do mojej pomysłowej sterty!