Spis treści
Dzień dobry,
23 kwietnia obchodziliśmy Europejski Dzień Książki. Wiem o tym głównie stąd, że największe księgarnie: Empik oraz Matras kusiły promocjami. A to 25% taniej, a to „kup dwie otrzymasz trzecią gratis”. Jak można się domyśleć, również się skusiłam pomimo wcześniejszego solennego postanowienia, że będę się z książkami ograniczać.
Wczoraj jednak przez przypadek wpadły mi „w monitor” dwa teksty Polityki, dotyczące tematu, który standardowo,wręcz dyżurnie, pojawia się przy tej okazji: poziomu czytelnictwa. Pierwszy z nich generalnie podsumowuje problem nie-czytania, ale to nie on mnie poruszył.
Poruszył mnie drugi tekst, pod tytułem Lub księgarza – znikające księgarnie. Według Autorów za niski poziom czytelnictwa odpowiedzialne są między innymi duże sieci takie jak Empik i Matras, które wypierają z rynku małych księgarzy, wymuszają na wydawnictwach rabaty, opóźniają się z opłatami i generalnie prowadzą praktyki quasi-monopolistyczne.
Książki powinny mieć cenę urzędową, aby każda księgarnia czy to mała, czy to duża mogła sprzedawać je po cenie „okładkowej”, zaś dopiero po roku będzie można kupić ją taniej. Jest też szereg innych pomysłów na podniesienie bytu małych księgarzy (podobno upadło już 30% takich księgarni) i tym samym promocję czytelnictwa. Pojawia się też pomysł wsparcia rynku księgarskiego z budżetu państwa, zwłaszcza, że niedługo na rynek może wejść wielki gracz – Amazon, który jeszcze bardziej przetrzebi małe księgarnie.
Czytam ten artykuł raz, czytam drugi i nie rozumiem. Czy na prawdę czytelnictwo spada dlatego, bo upadają małe księgarnie, książki sprzedawane są przez wydawnicze molochy (Empik to już właściwie pół księgarnia, pół sklep z papierem i drobnostkami do kuchni) i generalnie trzeba interweniować aż w Sejmie, żeby jakoś wyregulować to prawnie?
Nie znam się na polityce, ale coś mi tutaj nie gra.
Książki to moje paliwo.
Żywię się książkami. Wydaję na ich kupno większość mojego budżetu. Mogę chodzić w ubraniach z ciucholandu , ale nie mogę żyć bez książek. Miesięcznie czytam od kilku do kilkunastu pozycji. Oprócz książek przeglądam często specjalistyczne artykuły naukowe, kupuję czasem gazety (zwłaszcza Świat Nauki). Kupuję książki zarówno w Polsce jak i za granicą.
Kupując książki kieruję się kryterium dostępności i wygody.
Podsumowałam swoje zakupy książkowe i doszłam do wniosku, że kupuję książki w trzech miejscach.
1. Książki anglojęzyczne na Amazonie.
Zazwyczaj to są książki specjalistyczne, których u nas nie da się znaleźć lub książki kucharskie. Często kupuję tam książki używane i płacę za dostawę (około 20 zł). Teraz Amazon zlikwidował darmową dostawę do Polski więc zapewne ograniczę zakupy.
2. Książki na czytnik elektroniczny Kindle.
Czytam bardzo dużo, zaś moje mieszkanie ma 30 metrów kwadratowych. Nie mam miejsca na trzymanie noweli czy opowiadań, które przeczytam prawdopodobnie raz i odstawię ja na półkę. Dlatego kupuję je w wersji Kindle i mam je w kilka sekund u siebie.
Jeśli chodzi o książki zielarskie, wolę mieć je w wersji „fizycznej”, ale czasem robię wyjątki, jeśli potrzebuję czegoś „na już” lub wysyłka byłaby zbyt droga lub jeśli wersja elektroniczna jest nowszym wydaniem niż to, co dostępne jest w księgarni.
Aktualnie w tej formie mam trzy takie książki, które normalnie wybrałabym w wersji papierowej, ale zakupiłam je na Kindla:
- Coconut oil miracle, 5 edycja
- Oil Pulling Therapy
- The Budwig Cancer & Coronary Heart Disease Prevention Diet (edycja z 2013)
Jednym słowem czytam elektronicznie prawie tak samo dużo, jak „papierowo”.
3. Książki kupowane w księgarniach stacjonarnych w Polsce oraz w sklepach internetowych.
Nie jest ich zbyt wiele, ale czasami się skuszę. Ostatnio zakupiłam podczas promocji w Empiku „Kuchnię bez pszenicy”, dwa dni temu skusiłam się na „Encyklopedię pszczelarstwa” w Matrasie, ponieważ była na promocji z okazji Dnia Książki.
Wielka Encyklopedia Pszczelarstwa. Gdyby nie było promocji, to bym jej nie kupiła.
Co ciekawe, są książki, których nie mogę kupić w księgarniach, a chciałabym. Niestety nakłady były śmiesznie małe i z dziwnego powodu nigdy nie zostały wznowione (na przykład bardzo dobra „Encyklopedia Zielarstwa i Ziołolecznictwa” jest już praktycznie niedostępna).
Czy wtedy jadę szukać książki w małej księgarni specjalistycznej w sąsiednim mieście?
Nie.
Odpalam Internet, sprawdzam na Allegro, w Merlinie czy w internetowych księgarniach specjalistycznych.
Dlaczego o tym piszę?
Doskonale zdaję sobie sprawę, że jestem wyjątkiem i nie każdy chce, czy może pozwolić sobie czasowo czy finansowo na zakup takiej ilości książek, jak ja (zawsze jednak się pocieszam, że moje książki miesięcznie kosztują mniej, niż jedna torebka czy buty blogerki modowej :)). Kiedy byłam w liceum nie stać mnie było na więcej niż 1- 2 książki na pół roku (i to takie z taniej książki), teraz też nie leżę na pieniądzach, ale to po prostu kwestia priorytetów. Jeden lubi książki, inny kosmetyki, proste.
Piszę o tym dlatego, że o zakupie książek coś tam wiem i mam trochę do powiedzenia.
Kiedy czytam takie artykuły jak w Polityce zastanawiam się, czy ja żyję w innym świecie?
W świecie, gdzie ludzie mają dostęp do Internetu i zamawiają sobie niedostępne książki online, w świecie, gdzie przedkładam tańszą książkę nad droższą, chcę kupować szybko i wygodnie?
Rzecz o złych monopolistach.
Weźmy na przykład taki fragment (kto chce, niech sobie przeczyta cały kontekst):
„W przyszłości jednak może być tak, że nawet sprzedaż internetowa będzie zmonopolizowana przez wielkie sieci, jak Empik, Merlin czy wchodzący powoli do Polski Amazon.”
I co z tego, pytam?
Uwielbiam Amazon i jeśli tylko wejdzie do Polski z takimi cenami jak w UK, obsługą klienta oraz darmową dostawą będę się w nim obkupować po uszy. Czy jako klient mam płakać z tego powodu, że będę mogą coś kupić taniej, lepiej i szybciej, (potencjalnym) kosztem księgarni gdzieś na końcu miasta, do której musiałabym się specjalnie fatygować i (może) znalazłabym tam coś czego szukam?
Czy przez to spadnie czytelnictwo i ludzie będą czytać mniej, bo pomyślą sobie: „Ojej, mogę kupić dużo książek i tanio, nie kupię, bo to na pewno zaszkodzi tej małej księgarni na rogu, hurtownikowi czy wydawcy”. Autorowi nie zaszkodzi, bo autor i tak w większości dostaje niewielki ułamek ceny końcowej książki.
Książki w Polsce są drogie w porównaniu do przeciętnych zarobków i nie sądzę, aby utrzymanie ich stałej (tj. wyższej) ceny stałej przez pierwszy rok skusiło ludzi do czytania.
Małe księgarnie upadają, to przykre.
Tak, to przykre, ale prawda jest brutalna.
Zastanowiłam się, kiedy z ręką na sercu kupiłam coś w małej księgarni. To było chyba ze dwa lata temu, kiedy przez przypadek znalazłam fajną książkę dla siostry. I to nie dlatego, że mam coś do małych księgarni. Wprost przeciwnie, kiedy tylko ją mijam, to chętnie zaglądam, czasem zaglądam też do księgarni specjalistycznych.
Kiedy kupiłam coś w księgarni sieciowej? Dwa dni temu, bo mieli promocję. A wcześniej? Przed świętami, bo też mieli promocję i akurat robiłam zakupy w galerii handlowej.
Moim zdaniem sytuacja małych księgarzy niczym się nie różni od sytuacji innych osób na rynku. 15 lat temu mój Tato sprzedawał ciastka które sam oblewał i pakował, sprzedawał na rynku i biznes kwitł. Niestety z czasem okazało się, że duże firmy wprowadzają wszędzie swoje produkty, ładniej zapakowane, tańsze. Produkcja stała się nieopłacalna.
Niestety, nie mógł napisać do ministerstwa, aby wystosowali projekt ustawy, który dotowałby jego interes. Musiał się przebranżować i teraz od wielu lat jest (z powodzeniem) producentem wrzosów. Ludzie nadal jedzą ciastka, nie nasze, ale je jedzą. Jedzą ich pewnie nawet więcej, niż 20 lat temu.
Jasne, że to jest zawsze przykre, kiedy upada interes, któremu poświęciło się ileś lat życia, serce oraz dużo wysiłku. Ale tak bywa. Stawianie znaku równości pomiędzy przetrwaniem małych księgarni, a czytelnictwem jest moim zdaniem przesadzone i nie jest w interesie czytelników.
Jeśli teraz chce się prowadzić małą księgarnię trzeba mieć na nią naprawdę dobry pomysł. I jeśli jest wystarczająco dobry, to zaskoczy.
Przykładem może być mała księgarnio-kawiarnia DeRevolutionibus w Krakowie. Organizują szereg wykładów i spotkań, czasem jest tyle ludzi, że nie ma gdzie szpilki wcisnąć. Dobrze wydaje się też prosperować księgarnia Bona, która sprzedaje ciekawe książki anglojęzyczne.
Mała księgarnia na Kanoniczej, bardzo przyjemne miejsce
Mają duży wybór książek anglojęzycznych oraz książek o Polsce oraz o Krakowie (też po polsku, ciekawe pozycje dla dzieci etc.). Utrzymują się, bo mają dobry pomysł i korzystają z tego, że są w centrum turystycznym Małopolski.
Da się? Da się.
Ale jeśli ktoś wierzy, że mała księgarnia powinna się utrzymać tylko dlatego, bo 20 czy 30 lat temu ludzie kupowali tam książki t0 niestety może się przejechać.
Ustawą nie zmusisz ludzi do czytania.
Są pomysły ustawowe, wyrównywania cen książek czy dotowania małych księgarni. Rozmówcy Polityki mają różne pomysły:
Według niego można by inaczej chronić małe księgarnie i wspierać czytelnictwo. Proponuje pakiet ustawowych propozycji, który obejmowałby cztery elementy: ulgi dla certyfikowanych księgarń, kampanię promocji w mediach publicznych, przyspieszenie przepływu pieniądza w kanałach dystrybucji oraz planową i spójną politykę państwa.
Według mnie są to rzeczy, które tak naprawdę dla ostatecznego odbiorcy nie są ważne. Jestem czytelnikiem i niewiele interesują mnie wewnętrzne spory pomiędzy wydawcą a hurtownikiem, nie wiem nawet czy to są rzeczy, w które powinno ingerować państwo. Chcę po prostu móc kupić ciekawą książkę, w miarę wygodnie, a jeśli jest promocja, to już super. Zaś dostawcy za kulisami powinni się dogadać, zgodnie z etyką biznesu.
Wiecie, kiedy zwiększy się czytelnictwo?
Czytelnictwo zwiększy się, kiedy książka będzie łatwo dostępna (tak, kiedy będzie zupełnie na każdym rogu, jak teraz mają to księgarnie sieciowe), kiedy będzie stosunkowo niedroga (tak, te wstrętne promocje) i po prostu kiedy będziemy w Polsce więcej zarabiać.
Wiecie na czym polega sukces Amazonu? Na tym, że wszystko jest szybko i na wyciągnięcie ręki. Możesz kupić książkę w sekundę i mieć ją na czytniku za minutę, albo w domu za 2 dni. Jeśli pracujesz na etat, będzie to szybciej niż zanim dotrzesz w weekend do małej księgarni.
Czytelnictwo zwiększy się, kiedy zamiast wydawać pieniądze na kampanię promocji czytelnictwa w mediach publicznych zaopatrzy się publiczne biblioteki. W bogatszych krajach można w nich wypożyczyć nowości, książki kucharskie etc. U nas książka z roku 2000 jest nowinką. Znam mnóstwo osób, które chętnie by czytały i chodziły do bibliotek. Nie mają po co.
Obserwuję dzieci w wieku mojej siostry (10 – 11 lat). Mało które czerpią przyjemność z czytania, więcej – mało które rozumieją, że to może być coś fajnego. A uwierzcie mi, że żyły sobie wypruwam, żeby w mojej siostrze miłość do czytania zaszczepić. Oni żyją w pokoleniu filmów i Internetu. Oni będą za 10 – 20 lat decydować o poziomie czytelnictwa, o być albo nie być polskiej książki.
Nie zmieni tego żadna ustawa, nie przekona ich też raczej do czytania jakieś ogłoszenie w mediach publicznych. Oni prawie nie oglądają mediów publicznych. TVP1 czy TVP kultura może przemówi do nas czy do naszych rodziców. A my przecież i tak wiemy, że książka jest jakąś wartością. Oni wyrośli na Naszej Klasie i Facebooku.
Czytelnictwo wzrośnie, jeśli to pokolenie przekona się, że czytanie książki to coś fajnego, ciekawego, modnego. Nie muszą czytać Pana Tadeusza, Ulissesa czy Anny Kareniny. Może być poradnik o urodzie, romans czy powieść detektywistyczna. Na tablecie, czytniku elektronicznym czy „analogowo”. Byleby chcieli czytać.
Mam nadzieję, że czytelnictwo wzrośnie, kiedy po prostu będziemy nieco zamożniejszym krajem i że będziemy czytać tak dużo jak Niemcy czy Anglicy. Że może bestsellerem przestanie być książka, która została sprzedana w 5 tysiącach egzemplarzy.
Ale póki co, nie będę czuła się źle kupując tam, gdzie po prostu jest mi wygodnie.
Małe księgarnie jak targowiska?
Wydaje mi się, że z małymi księgarniami jest trochę tak jak z targowiskami. Pamiętacie, kiedy do Polski „weszły” supermarkety i wszyscy się nimi zachłysnęli? Targowiska biły na alarm, wiele z nich zanotowało spadek klientów.
Teraz jednak znowu odżywają. Nie dlatego, że ktoś ustalił marketom ceny, zakazał organizacji promocji. Dlatego, że ludzie sami zdecydowali, że warto na targowiska chodzić (chociaż czasami), że tam jest coś ciekawszego, jest kontakt ze sprzedawcą i szereg innych rzeczy, które sobie cenią.
Może z księgarniami też tak będzie, kiedy (lub „jeśli”) społeczeństwo będzie gotowe, żeby czytać więcej i ludzie sami wybiorą miejsce, gdzie chcą kupować książki.
Post scriptum.
Żeby było jasne.
Nie mam nic przeciwko małym księgarniom.
Więcej, po przeczytaniu tych dwóch tekstów w Polityce, będę do nich częściej zaglądać. Jestem cała za różnorodnością i wspieraniem małych biznesów.
Ale czy coś kupię?
Nie wiem. Jeśli znajdę coś super ciekawego, pewnie tak. Obawiam się, że może skończyć się po prostu na przejrzeniu książek lub wypiciu filiżanki kawy.
Tyle, że obok dużej sieci przechodzę kilka razy w tygodniu.
Czy czuję się winna kupując tam książki?
Nie.
Uwielbiam książki, swoim czytelnictwem mogłabym spokojnie obdzielić kilkunastu statystycznych Polaków, ale nie chcę jako czytelnik być wplątana w grę księgarzy.
Chcę móc sama wygrać gdzie kupię, za ile kupię i co kupię. Wbrew pozorom wcale nie musi to równocześnie oznaczać miejsca, gdzie jest najtaniej.
I wcale nie czuję się z tym moralnie źle.