Dzień dobry,
Na Food Bloger Fest pojechałam już drugi raz (tutaj znajdziecie moją relację z pierwszej konferencji Food Bloger Fest.
Tak samo jak ostatnio, zastanawiałam się o 3.30 w nocy rano co ja właściwie robię i dlaczego opuszczam łóżko bladym świtem.
– Warto było jechać? Fajnie było? – dostaję pytania tego typu.
Odpowiadam wtedy,że fajnie. Zazwyczaj jest fajnie. Nawet nie ze względu na wykładu, ale na to,że można spotkać się z osobami, z którymi jeszcze parę lat temu nie mielibyśmy pewnie szansy się zobaczyć (kto w 2007 myślał o dużych imprezach dla blogerów?). I wtedy zawsze jest fajnie. Wiadomo zaś, że najwięcej dzieje się w kuluarach.
Tym razem wybraliśmy się do Solca 44: wiele słyszałam o tej restauracji i nie wiem czemu, wyobrażałam sobie,że jest to eleganckie miejsce z białymi obrusami. Tymczasem okazało się, że jest skromnie, prosto i nieco PRLowsko : zwłaszcza stoły kojarzyły mi się z remizą na wsi:-)
Solec słynie z podrobów i wiele osób mówiło mi, jakież tam jest dobre jedzenie – jeśli chcecie zobaczyć co jadłam i jak mi smakowało, zapraszam!
Przystawka z grubej rury. Z koleżanką wzięłyśmy na spółkę baranie jądra z granatem.
Lubię podroby i mnie nie brzydzą, dlatego nie przegapiłabym takiej okazji. Poza tym uważam,że jeśli się już zabije zwierzę, dobrze zjeść tyle, ile się da.
Jeśli rzeczywiście podali nam to, co mieli podać to byłam nieco rozczarowana – nie wiem czego się spodziewałam. Gumowatych kulek?
Tymczasem wszystko ładnie podane,pokrojone w plasterki, delikatnie, kremowe w smaku – może troszkę tak jak wątróbka, ale bez krwi. Nie mam pojęcia skąd je wzięli, ale były bardzo smaczne. Myślę,że smakowałyby innym wielbicielom podrobów, gdyby nie wiedzieli co jedzą:-)
Poważnie nam smakowało:
Potem dostałyśmy przystawkę do dania głównego, która była wliczona w cenę. Ponieważ byliśmy całą grupą, mogliśmy wybrać sobie cztery dania poza menu: konfitowaną kaczkę, dorsza z karmelizowanymi buraczkami, rizotto z kozią chałwą i borowikami, oraz coś, czego nazwy nie pamiętam. Zgadniecie co wzięłam?
Jednak wracając do przystawki numer dwa, podanej hipstersko oryginalnie na białym kafelku. Lekko podsuszone jabłko, serek biały (moim zdaniem kozi, jednak inni twierdzili,że to ricotta), kawałeczek jarmużu i sos na bazie miodu. Smaczne połączenie. Jedyny minus to ta płytka: być może jestem jedyną osobą, której ser wypadł z płytki na stół – jednak po prostu trudno mi się na tym jadło:)
A tutaj przystawki z bliska: zwróćcie uwagę również na stół: kto z nas nie miał takiego w domu?:) Na środku: grzanki z czarnuszką, zamówione przez Michała z kotlet.tv. Nie wiem z czego były te grzanki, ale smakowały fajnie!
Konfitowana kaczka. Kto wybrał ją na danie główne, ten wygrał. Rozpływająca się w ustach i mięciutka. Wiem, bo poczęstowała mnie koleżanka i Michał. Wszystko dlatego,że nie miałam szczęścia do własnego dania :-)
Zamówiłam rizotto z pęczaku, z kozią chałwą i grzybami. Chciałam spróbować koziej chałwy (ciekawy, orzeźwiający smak i kremowa konsystencja) i oczywiście, miałam nadzieję,że całość będzie pyszna. Niestety, smakowała mi tylko chałwa. Kasza była taka sobie, grzyby zupełnie nie przypadły mi do gustu: twarde kawałki borowików (prawdopodobnie suszone i potem obsmażone, nie wiem?). Może do innego dania pasowałyby, tutaj jednak nie pasowały mi do kaszy – każdy składnik był jakby.. osobno?
Być może to, że dzień wcześniej chodziłam po ścianach (i dentystach) z powodu bólu zęba wpłynęło na to,że ostatnią rzeczą na jaką miałam ochotę było żucie tych twardych grzybów. Plus za to,że dowiedziałam się, iż grzyby można tak przygotować:)
Zostawiłam część dania i nie byłam jedyną osobą, która tak zrobiła.
W każdym razie, danie mnie rozczarowało, bo miałam nadzieję na „oh,ah”. Było zamówić tę pyszną kaczkę:)
Lub dorsza, który podobno też był niezły. Na pociechę podeszłam do baru, zamówić coś słodkiego. Bar wygląda ciekawie.
Mają szeroki wybór robionych własnoręcznie syropów, które dodają do piwa, herbaty, czekolady…
Na deser można było wybrać lody różane, jednak nie miałam na nie ochoty..
Dlatego zamówiłam gorącą czekoladę.
Czekoladę robią na miejscu i podają z ubitą, również na miejscu śmietanką.
Wszystko byłoby dobrze gdyby nie to,że do czekolady zaproponowano mi syrop. Jako osoba łasa na nowe smaki (wybrałam bodajże syrop rozmarynowo-imbirowy), chętnie przytaknęłam. Niestety, czekolada zrobiła się straszliwie słodka i nie bardzo mogłam ją dopić.
Czekolada na tak, następnym razem w wersji minimalistycznej, bez magicznych syropów:)
Mówiłam Wam o lodach różanych, na które nie bardzo miałam chęć?
Dostaliśmy je na koszt firmy:) Fajne, kremowe, z delikatnym posmakiem róży: nie tak intensywne jak lody różane, które kiedyś robiłam.
Zresztą, nie tylko jedzenie było ważne.
W Solcu można swobodnie przekładać stoły i jest dużo miejsca,żeby pomieścić zgłodniałych blogerów. Jest przyjemnie, nie ma nachalnej muzyki, miejsce sprzyja rozmowom (tutaj podziękowania dla Ani, która wszystko organizowała).
Byłam nieco padnięta i razem z moją towarzyszką podróży z i do Krakowa Madziałygą, miałyśmy niezbyt wiele czasu (wiecie, że w sobotę są tylko dwa normalne pociągi powrotne do Krakowa, inne jadą od 6 do 8 godzin?), jednak byłam zadowolona z kolacji. Bo nie ważne, czy podróż pociągiem o czwartej w nocy, konferencja czy kolacja: najważniejsze jest dobre towarzystwo!
Jednak jeśli będę tam następnym razem, zamówię mięso:)
Próbowaliście/wybralibyście coś z karty Solca?