Dzień dobry,
Wczoraj miałam jeden z najlepszych i najprzyjemniejszych zimowych dni.
Dzisiaj dla odmiany chyba najgorszy od dawna. Dzień, którego nadejścia się obawiałam – dzień, w którym boję się o życie osoby, którą kocham. Nie chcę o tym za bardzo pisać – to w końcu blog kulinarny. Ale niczego dziś nie gotowałam, niewiele jadłam, niewiele pracowałam. Na stole pyszniły się piękne, białe tulipany, które jeszcze wczoraj były znakiem radości i piękna.
Tulipany są niesamowite: delikatne i ulotne. Piękne tylko przez chwilę – rozchylają się delikatnie, aby zaraz opaść. Kiedyś pisałam o japońskim święcie kwitnącej wiśni – hanami. Wspominałam wtedy o japońskiej estetyce mono-no-aware: napawaniem się pięknem rzeczy ulotnych, przemijających.
Takie właśnie są tulipany – wiesz, że są przepiękne, ale masz też poczucie, że ich pełny rozkwit i uroda są okupione krótkim życiem. Może dlatego nie przepadam za ciętymi kwiatami – zawsze jest mi smutno, kiedy muszę je wyrzucić.
Rozstawiłam tulipany na stole. Postanowiłam oderwać się i postarać się oddać ich niesamowitą, subtelną urodę – w hołdzie przemijającemu pięknu.
Zobaczcie sami, czy mi się udało.
I
II
III
IV
V
VI