Dzień dobry,
Witam Was słonecznie i wiosennie!
Nie miałam w planach napisania tej notatki, ale po przeczytaniu tekstu Polki dotyczące szacunku w blogosferze, pomyślałam, dlaczego nie?
Dla niewtajemniczonych, krótki opis sprawy. Firma Bakal chce współpracować z blogerkami. W założeniu ma wysyłać chętnym swoje produkty o wartości około 100 złotych, blogerki w zamian wystawiają na swojej stronę banner z reklamą. Dziewczyny się zgadzają i czekają na pierwszą paczkę. Dostają takie oto śmieci (nie, nie boję się użyć tego słowa) – pogięte bakalie w woreczkach strunowych, część bez etykietek, część przeterminowana. Wygląda to tak:
Dodam, że sama o sprawie wiem tylko z Facebooka – kto chce, może poczytać sobie więcej na profilu FB Firmy Bakal – nie brałam udziału w tej akcji. Dziewczyny są oburzone, firma idzie w zaparte – uważa, że paczka jest warta 100 zł i każdy jest wyjątkowy (możecie sobie to poczytać tutaj możecie poczytać odpowiedź firmy Bakal na zarzuty blogerek). Co zabawniejsze, zaraz dołączają się głosy „Proszę, proszę, wyślijcie mi paczkę, mi opakowanie nie przeszkadza, dajcie za darmo!” – widać, że niektórym nie przeszkadzają przeterminowane rzeczy, ot, nadal będą dobre, ważne że za darmo:-)
Nie trzeba być mistrzem marketingu, żeby stwierdzić, że zawartość paczki jest po prostu nie do przyjęcia i jakąkolwiek firmę bym nie miała, wstydziłabym się wysłać takich sampli – nie mówiąc o tym, że w sklepie nie kupiłabym przeterminowanych bakalii.
Dlaczego o tym piszę?
Nie dlatego, żeby rozgryzać strategię marketingową konkretnej firmy czy jakoś specjalnie ją piętnować. Chciałabym z Wami porozmawiać o tym w jaki sposób blogerki kulinarne – oczywiście te, które są zainteresowane współpracą z firmami – mogłyby z tymi firmami negocjować i dlaczego wręcz powinnyśmy to robić.
Nie ukrywam, że liczę na Wasze doświadczenia, ponieważ sama się tego uczę.
Jeśli jesteście zainteresowani, zapraszam!
ps. jeśli interesują Cię inne zagadnienia z zakresu blogosfery kulinarnej, zapraszam do przeczytania postu dotyczącego firmy Wedel.
Pozwólcie, że opowiem Wam trzy historie. Historie zdarzyły się na prawdę, ale nie będę podawać szczegółów – uważam, że jednak korespondencja rządzi się swoimi prawami :)
Historia numer 1.
W czasach mojej blogowej młodości (ah!) pisze do mnie Miła Pani. Proponuje mi zestaw herbatek w zamian za napisanie postu. Myślę sobie:
Dobra herbatka nie jest zła! Darmowa herbatka piechotą nie chodzi! Biorę!
Dostaję paczkę kurierem. Jestem cała w skowronkach. To mój pierwszy test. Jakie jest moje zdziwienie, kiedy w paczce znajduję umowę o dzieło – nie na moje imię i nie na moje nazwisko. Ot, zwykła pomyłka – paczka doszła nie do tego adresata co trzeba. Umowa opiewa na kilkaset złotych.
Sprawdzam bloga tej osoby – taki tam nowy blog z kilkoma wpisami – blog jak blog, mój nie jest gorszy.
Dzwonię do miłej Pani, pytam, co mam zrobić z tą umową i czy też mogę taką dostać. Nie, nie mogę. Ale mogę dostać jeszcze jedno pudełko darmowych herbatek w ramach pociechy. Jeśli byłabym tak miła, mogę zniszczyć umowę. Jestem miła z natury. Oczywiście jestem miła. Dodam, że herbatki za 12 zł nie smakują już tak słodko :-)
Historia numer 2.
Pisze do mnie Miła Pani w imieniu czasopisma. Jest to czasopismo drukowane.
Podoba się jej mój blog, chce współpracować. Ma dla mnie pierwsze zadanie: mogę przygotować bliny. W zamian dostanę kopię czasopisma, które kosztuje mniej niż mąka gryczana do wspomnianych blinów, że o kawiorze nie wspomnę.
Myślę sobie: Miła Pani dostaje wynagrodzenie, redakcja dostaje wynagrodzenie, ja dostaję gazetę i męczę się parę godzin ze zdjęciami i przepisem – po konsultacji z koleżankami blogowymi odpowiadam – nie, dziękuję.
Dodam, że równocześnie piszę do czasopisma Archipelag – nie dostaję za to ani grosza. Na własną rękę kupuję książki o recenzji i składniki. Dlaczego? Bo jest to projekt ludzi z pasją, którzy chcą się nią dzielić z innymi – to do mnie przemawia. Lubię dzielić się z innymi. Nie lubię, kiedy ktoś chce wykorzystywać moją pracę.
Historia numer 3.
Kilka miesięcy temu pisze do mnie miła Pani w imieniu dużej firmy. Takiej, która reklamuje się w telewizji i w prasie. W najlepszym czasie antenowym.
Bardzo podoba się jej mój wyjątkowy blog, chce współpracować. Mogę przygotować wpis i nawet video (wtedy nie kręciłam jeszcze filmików). W ramach współpracy oferuje mi kilogram wędliny. WoW, myślę sobie, Pani jest miła, kilogram wędliny brzmi dobrze, ale…stać mnie jeszcze:-)
Co miesiąc pisze do mnie wiele Miłych Pań: mój blog jest wyjątkowy, wspaniały, chętnie dadzą mi fartuszek, który mogę założyć podczas gotowania wraz z przyjaciółkami (i w zamian nakręcić relację), wyślą mi dwa sosy do makaronu, albo patelnię (na moją uwagę, że mam cztery i właściwie nie potrzebuję piątej, zadają się nie reagować). Inne chętnie zorganizują konkurs dla czytelników- można wygrać magnes na lodówkę i smycz na klucze – sama też mogę dostać taką samą smycz.
Panie (i Panowie!) – wystarczy mieć bloga kulinarnego i lodówka sama się wypełnia!
Dodam jeszcze, gwoli sprawiedliwości, że zdarzają się też historie pozytywne – bardzo miło wspominam współpracę z firmą Severin, dostałam super sprzęt (min. do raclette) i jeszcze spotkałam się dziewczynami z Warszawy na koszt firmy (można zobaczyć filmik, który razem kręciłyśmy). Było super i złego słowa nie mogę powiedzieć.
Morał z tych historii.
Miłe Panie czekają na każdym rogu. Są bardzo miłe i powiem Wam, szczerze, że czasami, aż żal mi jest im odmówić!
Myślę sobie – to ich praca, mają mały budżet i takie tam… a w sumie i tak bloga prowadzę za darmo, więc czemu nie?
Potem włączam TV i widzę reklamę firmy za grube pieniądze. Włączam maila i cały czas nie mogę się nadziwić, myśląc o kilogramie szynki, który ta sama firma może mi oferować.
Jeśli prowadzicie bloga kulinarnego dobrze wiecie, ile zajmuje to wysiłku, czasu i pieniędzy (na składniki, na aparat, czasem, jak w moim przypadku, na wykupienie domeny i hostingu). Nikt się nie skarży, bo swoje blogi prowadzimy dla przyjemności – poświęcamy swój czas, żeby dzielić się z innymi wiedzą i umiejętnościami. Czasem zawieramy przyjaźnie.
Myślę, że każdy z nas ma własną politykę marketingu (tutaj pisałam więcej o marketingu na blogach kulinarnych) – jedni godzą się na reklamy banerowe, inni na testy produktów, jeszcze inni stanowczo odrzucają jakąkolwiek formę reklamy. To jest indywidualna sprawa każdego blogera i nie ma tutaj z czym dyskutować – wolnoć Tomku w Swoim Domku :-)
Po co o tym piszę?
Po to, żeby pokazać, jak zmieniają się moje relacje z reklamodawcami. Od początkowej euforii (o tak, dostanę coś za darmo, super!), po ostrożność. Szczerze: powiem Wam, że czasem czuję się jak żebraczka, której nie stać na kawałek kiełbasy.
Żeby było jasne: jeśli spodoba mi się jakiś produkt, sama go sobie kupię i zarekomenduję (np. sos Worcestershire). Czasem napiszę do producenta z prośbą o próbkę (tak było w przypadku tempehu – dlaczego nie?). Ale czasem po prostu nie mogę się nadziwić, po prostu nie mogę, jakie oferty dostaję.
I najgorsze jest to, że nie wiem jak jak z takimi ofertami sobie radzić : wyrzucać do spamu? grzecznie odpowiadać? A może pisać, że po prostu taka propozycja mnie obraża i nie jest warta mojego czasu i uwagi? Każdy indywidualnie sobie analizuje co się mu podoba, a co nie.
Ja przyjęłam zasadę dwóch pytań:
Korzyść nie musi być wymierna – może to być spróbowanie czegoś nowego, czy wyszukanie jakiś ciekawych informacji.
Strasznie się rozpisałam, wiem.
Tak na podsumowanie, cytat od Eweliny Majdak (z jej tekstem się w większości zgadzam, więc nie będę potwarzać tego co napisała Ewelina):
Ale gdzieś tkwi przyczyna tego, że blogerzy technologiczni dostają ultrabooki, iPady, czytniki Kindle czy iPhony, blogerki modowe dostają potężny zestaw kosmetyków Chanel, markowe torby czy buty, a nam proponuje się kilogram drobiowego, mielonego mięsa czy (mój dopisek Atria C.) paczkę pogniecionych bakalii.
Jestem ciekawa:
– w jaki sposób wybieracie oferty, które Was interesują? Co robicie z tymi, które są dla Was zupełnie „z kosmosu” – czy komunikujecie jakoś swoje oczekiwania?