Dzień dobry,
Dziś chciałam zaprosić Was na dalszy ciąg podróży po północnej Rumunii. Byliśmy już na rumuńskich pastwiskach, tym razem zajrzymy do rumuńskiej gorzelni (a może bimbrowni? nie wiem które słowo jest bardziej odpowiednie?).
W Rumunii, inaczej niż w naszym pięknym kraju nad Wisłą, domowe pędzenie i sprzedaż ichniejszego spirytusu – palinki – jest zupełnie legalne. Po prostu przed rozpoczęciem produkcji odpowiednia służba plombuje kadzie, a pod koniec sezonu wytwórca i sprzedawca odprowadza odpowiedni podatek od ilości sprzedanego alkoholu. Czy to nie jest piękne w swojej prostocie? Pomyślcie, ile więcej nalewek można by robić, gdyby dostępny był niezbyt drogi alkohol od sprawdzonego sprzedawcy, bardzo dobrej jakości? Bo przecież sprzedawcy, którego zna cała wieś zależy, żeby sprzedać trunek dobry i bezpieczny. Tymczasem cóż, u nas ze spirytusem legalnie pozyskanym jest trochę klops.
Natomiast w większości wsi znajdzie się kogoś, kto palinkę pędzi. Z czego? Z jabłek, gruszek, śliwek, dzikich wiśni.. Zamiast leżeć i gnić, przetwarza się je na wodę życia. Tym sposobem nic się nie marnuje to raz, a dwa: taki alkohol jest po prostu dużo, dużo smaczniejszy.
Miałam okazję odwiedzić jedną z takich destylarni. Bimbrowni? Gorzelni? Palinkarni? I zapraszam także Was!
To jedna z piękniejszych domowych gorzelni, nawet jak na tamte standardy. Zauważcie piękne, miedziane kadzie, które u nas kosztowałyby majątek oraz porządne rury destylacyjne oraz małe koło wodne (tak to się nazywa?).
Nasza gospodyni była bardzo miła i nie tylko pokazała nam całe miejsce, ale też pozwoliła nagrać krótki film! Język, który usłyszycie na filmie to nie rumuński, lecz ukraiński, gdyż byliśmy przy samej granicy z Ukrainą.
W rumuńskiej gorzelni
A oto zdjęcia.
Wiecie, kiedy pokazywałam część tych zdjęć postronnym, reakcje były różne.
Od zachwytu (tyyle picia!), przez obrzydzenie (ale jak to? bez sterylności? w plastikowych butelkach?). Ja w takich miejscach biorę rzeczy jakie są. Jeśli wiem, że produkt jest dobry, bo zaopatruje się w niego cała wioska, nie będę świętsza od papieża i z przyjemnością wezmę te plastikowe butelki (i tak piję wodę mineralną z butelki, więc co mi za różnica? nawet dobrze, że plastikowe, można przewieźć przez wiele kilometrów), a że sterylność? Alkohol jest sterylny!
Na zdjęciu: piękna czasza (wybaczcie, ale nie znam się na bimbrowniach) z miedzi, która u nas z pewnością kosztowałaby fortunę! O ile dobrze pamiętam, ta część nazywa się kazan i z jednego wychodzi 40 litrów palinki.
I całe wnętrze. Rury, kadzie, więcej rur..
Woda życia jest przechowywana w wielkich zbiornikach jak do kiszenia kapusty:
W piwnicy, gdzie znajdują się też, a jakże, przetwory na zimę.
Pani gospodyni ma miernik stężenia alkoholu i dobrze wie, ile procent ma palinka.
Nasza ma 60%. W sam raz do większości nalewek. Idealnie!
Wedle życzeń i upodobań P.T. Klientów przelewa się wybraną palinkę do butelek po wodzie mineralnej.
Przysięgam, że potem dwa czy trzy razy złapałam się na tym, że chcę się napić wody, a to wcale wodą nie było.
A co się przelewa?
Teraz trafiliśmy na palinkę ze śliwek (najbardziej mi odpowiadała zapachowo), z jabłek oraz z dzikich wiśni. Oczywiście przed zakupem należy się upewnić, czy towar jest dobry, więc jest też degustacja.
Dla mnie każda wódka jest z zasady niesmaczna, ale najbardziej przypadła mi do gustu palinka śliwkowa i takiej też wzięłam. 4 litry. Dodatkowe pół dostałam w prezencie.
– Pewnie dlatego, że jesteś kobietą – powiedział mój kolega.
Nie prawda, bo koniec końców on też dostał pół litra gratis.
Ile taka przyjemność kosztuje?
Moja palinka kosztowała 20 lejów (leji?) czyli odpowiednik 20 złotych. 20 złotych za litr świetnej jakości trunku. Najdroższa palinka z dzikich wiśni (a może były to dzikie czereśnie? Dopytam szczęśliwców, którzy ją zakupili) kosztowała około 40 złotych. Cóż, dobry surowiec, dobra cena.
Palinki różniły się smakiem, zapachem (ta najdroższa jak na mój gust była najdelikatniejsza) oraz czasami kolorem. Jak widzicie, nie każdy dostał butelkę po mineralnej, pełen recykling.
A przy wyjściu z gospodarstwa, taki oto widok:
Ogółem przywiozłam 4.5 litra palinki (co jest zupełnie legalne). Zapłaciłam za to 80 złotych. Nie chce mi się nawet przeliczać, ile kosztowałoby mnie kupienie 60% spirytusu nalewkowego w Polsce. Śmiem twierdzić, że taniej wyszłoby paliwo do Maramureszu w obydwie strony, zwłaszcza, gdyby pojechać w dwie osoby;).
Co prawda na miejscu palinka jest napojem nieomal rytualnym, takim, którym częstuje się gości. Niestety, trochę musiałam się zmuszać, żeby wypijać do końca: podobno muszę się nauczyć robić to w miarę sprawnie, bo to podstawowa umiejętność każdego antropologa. Nie ufa się ludziom, którzy nie chcą pić z Tobą wódki.
W każdym razie, palinkę mam.
(Obkupilibyście się tak jak ja?).
Teraz tylko czekam na podpowiedzi.
Wiecie, trzeba jakieś naleweczki nastawić, skoro jest już na czym, prawda?
Jakieś pomysły?
ps. jeśli interesuje Was historia regionu, który odwiedziliśmy, zapraszam Was do przeczytania artykułu dr Tomasza Kośka „Czy w rumuńskim Maramureszu mieszkają Huculi?”