Dzień dobry,
Dzisiaj trochę się u mnie działo: co dopiero wróciłam ze spotkania dla blogerów kulinarnych, organizowanego przez moją ulubioną restaurację indyjską Ganesh. Wróciłam nie tylko najedzona, ale także z kartą pełną zdjęć i filmów: udało mi się nakręcić kilka ujęć z właścicielem restauracji, który pokaże nam, jak przygotować kilka jego ulubionych potraw, także pewnie niedługo pojawi się obszerniejsza relacja.
Podczas rozmów w kuluarach zastanawialiśmy się także nad pozycją kuchni ogólnie nazwę to „wschodniej” w Krakowie. Wiecie, każdy kto odwiedzi Miasto Królów Polskich, po pierwszym przejściu się ulicami Krakowa dojdzie do nieuniknionego wniosku: ulubione „street food” i lokalna potrawa stolicy Małopolski to oczywiście kebab oraz pizza. Dopiero jeśli poszpera się nieco głębiej (czytaj: nawet poza obrębem Plant, które wyznaczają w przypadku wielu turystów koniec cywilizacji) można znaleźć różne perełki.
Kraków – miasto literatury kebaba.
Starówka krakowska jest niesamowita: to podobno słynny na całą Europę przykład „miasta idealnego”, z równoległymi ulicami i zabudową w kwadracie. W okolicach Rynku nie da się zagubić: wcześniej czy później dojdziecie do jakiegoś punktu orientacyjnego. Byle do Sukiennic albo do Plant i dacie sobie radę! Zauważyłam jednak ciekawą właściwość: o ile główne ulice (Floriańska, Grodzka) przyciągają tłumy, które w lecie tworzą ludzką falę, o tyle czasami wystarczy odejść dosłownie dwadzieścia kroków w bok i znajdziemy się w prawie pustym miejscu, które równie dobrze mogłoby być ulicą w jakiejś zapomnianej mieścinie.
Zupełnie nie wiem dlaczego tak się dzieje. Kilka ulic to tętnice Starego Miasta, ale niektóre, równie blisko Rynku, wydają się być zupełnie martwe (i to jest podpowiedź dla wszystkich, którzy marzą o romantycznym weekendzie czy zdjęciach w Krakowie – trzeba szukać tych martwych. O romantycznych tj. mało zaludnionych Sukiennicach zapomnijcie. Chyba że zimą. Lub w Photoshopie).
Wzdłuż tych tętnic można sprzedać wszystko. Czyli w praktyce najlepsze możliwe delikatesy (głównie wspomniany kebab) i raczej każdy kto zaserwuje tam jakiekolwiek danie, bez większego problemu powinien się utrzymać (chociaż są też wyjątki). Nie mam dogłębnych obserwacji z innych miast, ale często słyszę od znajomych, którzy wpadają na chwilę „co Wy widzicie w tych kebabach? U nas nie ma tylu budek!”. My – nie wiem, ale zdają się przemawiać do imprezujących studentów i turystów i prosperują fantastycznie.
Inne miejsca, te troszkę dalej mają ciężej i zazwyczaj trzeba o nich wiedzieć. Od dwóch lat obserwuję, że na kulinarnej mapie miasta można zliczyć coraz więcej ciekawych miejsc, z których większość jest właśnie nieco na uboczu.
Taką restauracją, która jest nie tyle „nieco dalej”, ale aż kilka przystanków od centrum Kultury i Turystyki jest właśnie restauracyjka Big Mango, o której dziś chciałam Wam napisać. W przeciągu ostatnich dwóch lat w Krakowie znajduje się coraz więcej ciekawych przybytków kulinarnych, w tym właśnie kuchni inspirowanej Wschodem.
Big Mango: kuchnia z Krainy Tysiąca Uśmiechów.
Big Mango to kuchnia z Krainy Uśmiechów, czyli z Tajlandii. Znajduje się w niewielkim lokalu na Bronowicach (dla niewtajemniczonych: kilka przystanków tramwajowych od centrum, niedaleko giełdy kwiatowej), wciśnięta pomiędzy sklep komputerowy i bodajże salon fryzjerski. To zdecydowanie miejsce, o które nie zahaczycie raczej przez przypadek i trzeba o nim wiedzieć.
Dodam tutaj, że w kierowaniu się do tego miejsca zaufałam ślepo nawigacji i finalnie skończyliśmy po drugiej stronie Krakowa.
– Zobacz, coś po stronie Nowej Huty, w końcu! U nas nic nie było i teraz jest! – mówiłam podekscytowana, kiedy Google Maps radośnie kierowało nas ku celowi, a przynajmniej tak sądziłam. Do czasu, aż zatrzymaliśmy się na parkingu, mój Pan wziął do ręki telefon i dokładnie przyjrzał się mapie (a nie tylko pulsującej strzałeczce, która miała prowadzić w odpowiednie miejsce).
Oczywiście skończyło się narzekaniem, w stylu: „Patrzysz tylko w ten ekranik i zawsze źle człowieka poprowadzisz, pokaż tę mapę! Jesteśmy rzut beretem od domu, wracamy!” .Niemniej uparłam się i roztoczyłam kuszącą wizję parującego zielonego curry, które akurat znalazło się po przeciwnej stronie miasta.
Co z tego wynikło?
Zapraszam do krótkiej recenzji!
Jak możecie zobaczyć restauracja jest niewielka i pomieści na moje oko około 20 osób. Kiedy tam byliśmy, miejsce było prawie puste, ale podobno dziś popołudniu trzeba było już rezerwować stoliki. Wieści o nowym/ciekawym jedzeniu szybko się rozchodzą! Wystrój oraz jedzenie nawiązuje do ulicznej kuchni tajskiej. Grafika na ścianach, kolorowe tkaniny etc:
Dodam tutaj, że nie jestem specjalistką od kuchni tajskiej i nie wiem, czy jedzenie smakuje tak jak na ulicy w Bangkoku. Na razie moja wiedza na temat tego, jak powinna smakować kuchnia tajska, wywodzi się z książki Ricka Steina Far Eastern’s Odyssey, jednak moja bardziej obyta w świecie koleżanka twierdzi, że te dania smakują tak jak powinny. Dla mnie liczy się, żeby po prostu było smacznie. Co więc zamówiliśmy?
Na miejscu okazało się, że nie ma już zielonego curry, którym próbowałam zatrzeć wrażenie „nie-potrafiącego-czytać-map” użytkownika Google. Karta jest bardzo krótka (dosłownie kilka potraw) i postanowiliśmy zamówić dwa dania polecane przez właścicielkę: pad thai z krewetkami (dla mnie) oraz wieprzowinę z chilli (dla mojego Pana).
Kuchnia jest otwarta, więc można podejrzeć, na jakim etapie jest przygotowywanie naszych dań:
Na umilenie oczekiwania dostaliśmy czarkę rosołu (to był taki bulion z dodatkiem sosu rybnego).
Bulion bardzo mi smakował , miał fajny, „pełny smak”. Specjalnie podpytywałam, czy nie ma w nim glutaminianu (nie ma), który dość często używany jest w kuchni Azji płudniowo-wschodniej. Powiem szczerze, że w takim kontekście glutaminian jakoś strasznie by mi nie przeszkadzał (w sensie wiecie, jeśli wiem, że np. w Chinach używa się go jako przyprawy, to jeśli pójdę do restauracji chińskiej nie będę się oburzać, że dostanę coś z glutaminianem), ale fajnie, jeśli uda się otrzymać dobry smak bulionu bez tego dodatku. Domyślam się, że tutaj głównym składnikiem, który tworzył smak umami był sos rybny. Do bulionu dostawiono nam także taki śmieszny stolik-krzesełko, ze świeżo młotkowanym tajskim chilli. Lubię chilli, a to było naprawdę świeże! (niepotrzebnie wąchałam, kichałam potem przez pięć minut). Swoją drogą śmiesznie wygląda ten stolik i krzesełka, prawda?:)
Oczekując zamówiłam także flagowy napój lokalu czyli „Big Mango”: po prostu koktajl z mango. Za 13 złotych dostałam cały dzbanuszek i rzeczywiście na moich oczach mango było miksowane. Żaden tam koncentrat z puszki. Bardzo smaczne!
Nasze dania weszły na stół dość szybko. Mój makaron pad thai (makaron ryżowy przesmażany z chilli, sosem tamarydowym, krewetkami, cebulką i nie pamiętam czym jeszcze) był super. Na początku smakował mi tak sobie, ale kiedy wymieszałam krewetki, orzeszki nerkowca i ostro-kwaśny sos całość zrobiła się bardzo pyszna:). Możecie się śmiać, ale do tej pory o różnych porach dnia nachodzi mnie ochota na ten makaron i gdyby nie to, że akurat nie mam wszystkich składników już miałabym go jutro na obiad!
Mój Pan zamówił wołowinę i z tego co wiem, smakowała mu średnio. Nie dlatego, że było z nią coś nie tak, tylko niekoniecznie były to jego smaku (woli jednak curry indyjskie w północnym stylu). Również spróbowałam odrobiny i gdybym miała wybierać, wybrałabym jednak mój makaron.
Jeśli chodzi i wielkość porcji i ceny, to jak widzicie wielkość nie jest jakaś porażająca. Są raczej „średnie” (z naciskiem na „mniej średnie” niż „bardziej średnie”, jakkolwiek niepoprawnie to brzmi). Jeśli ja byłam w stanie zjeść cały talerz i niczego nie zostawiłam (jem naprawdę mało), to znaczy, że dla wygłodniałego mężczyzny trzeba by jeszcze coś zamówić:).
Jak wygląda kwestia z cenami? Nie będę mówić, że jest tanio: za jedną porcję zapłaciliśmy (no dobrze, moim wkładem było znalezienie tego miejsca;)) około 35 złotych. Nie do końca jest to więc przyjemność w cenie pizzy, ale trzeba oddać właścicielkom sprawiedliwość, że pracują na świeżych składnikach dobrej jakości.
Właściwie do końca nie schodził mi z buzi uśmiech („Jesteś coś podejrzanie zadowolona”) i przyznam, że coś takiego jest w tajskim jedzeniu, że robi się ciepło na sercu. Zwłaszcza, jeśli obok wznoszą się szare blokowiska, zaś niebo jest pokryte stalowymi chmurami. Dość szybko po naszym posiłku zostały tylko talerze do zmywania.
Mam nadzieję jeszcze kiedyś wybrać się do Big Mango (chciałabym spróbować zup) i mam nadzieję, że pomimo odległości od Rynku, będą się fajnie rozwijać. Na razie nie mają jeszcze np. deserów, widać też, że obsługa dopiero uczy się obsługiwać. Ale jest miło, schludnie, sympatycznie i to się liczy!
Jeśli będziecie kiedyś w Krakowie, możecie zajrzeć do tej małej restauracyjki (wystarczy wsiąść przy Teatrze Bagatela w dowolny tramwaj jadący w kierunku Bronowic), póki co zaś, zostaje Wam obejrzenie strony Big Mango na Facebooku.
Ja mam tylko cichą nadzieję, że „moja” część miasta też się kiedyś nieco aktywuje i będę mogła przechodząc się na dłuższy spacer usiąść w innym miejscu niż KFC, McDonald, osiedlowy pub przesiąknięty dymem papierosowym czy mały lokal z „jedzeniem jak u mamy”. Nie mówię, że pierogi czy sznycle na moim osiedlu koniecznie są złe (nie mam o tym pojęcia, nie próbowałam), ale fajnie byłoby mieć w odległości kilku przystanków fajne, nowoczesne miejsce, gdzie można umówić się na kawę i zjeść ciasto. Że o kuchni tajskiej nawet nie pomarzę:)
A jak w Waszych miejscowościach jest z tymi sprawami?