Spis treści
Dzień dobry,
Wczoraj wpadłam do naszego małego, wiejskiego sklepiku. Prowadzi go Pani, która jest rówcznocześnie człowiekiem – instytucją. Pamiętam, że prowadziła sklep odkąd byłam dzieckiem, zna każdego, oparła się wszelkim „sklepowym zawieruchom”. Swojego czasu w mojej miejscowości były bodajże cztery sklepy (na 800 mieszkańców), oraz mały ciuchland. Czas pokazał, że idealna liczba sklepów to dwa (ciuchland został przerobiony w jaskinię spotkań tzw. gołębiarzy, czyli miłośników wypuszczania gołębi na loty). Zgadliście, przetrwał właśnie ten sklep. Nie zagroziła mu nawet pobliska Biedronka. Wydaje mi się, że jeszcze przetrwa sporo, ale naprawdę, nie mam pojęcia, skąd sprzedawczyni bierze siłę i energię, żeby praktycznie samodzielnie zarządzać wszystkim od rana do nocy. Sama jest swoim własnym zmiennikiem, więc to bardzo ciężka praca, 7 dni w tygodniu.
W sklepie nie ma koszyków, musisz cierpliwie odczekać na swoją kolej i po prostu powiedzieć, czego potrzebujesz. Nie możesz sobie ot tak pójść, pomacać, pooglądać. Ludzie za Tobą czekają, więc zakupy są dość konkretne.
Ten sklep lubię głównie za jedno. Że mają tam nadal smaki mojego dzieciństwa. Rzeczy, które jadłam jako dziecko, często nawet tych samych firm. Jest ryż preparowany i paluszki beskidzkie, są moje ukochane krówki, niedawno były jeszcze takie chipsy „maczugi”. Są lizaki na patyku za kilkadziesiąt groszy (takie serca). W końcu, jest oranżada (chociaż dziś zauważyłam ze smutkiem, że nie ma już mojej ulubionej firmy).
Trzymając w ręku krówki, dokładnie takie jak lubię (ale przyznam też, że nie znam wielu innych, unikam zaś tych nowoczesnych połączeń w stylu krówka kawowa), zaczęłam się zastanawiać czy pamiętam jeszcze smaki dzieciństwa.
Nie było to nic wyszukanego, powiedziałabym, że same niezbyt zdrowe rzeczy.
Chodź na oranżadę!
– Chodź na oranżadę! – często umawiałyśmy się z moją przyjaciółką, Kasią.
Ona dawała 25 groszy, ja 25 i po szkole szłyśmy do sklepu i wykładałyśmy na ladę odliczone drobne.
– Białą czy czerwoną?
Wybierałyśmy zazwyczaj białą.
Można było wypić na miejscu, albo zapłacić kaucję za butelkę.
Zawsze zamawiałyśmy oranżadę na miejscu i nigdy, nigdy nie dałyśmy rady wpić jej w całości. Była tak wściekle gazowana, że od razu zapychała nam żołądki, bąbelki nieomal wypadały nam przez nos. Sprawiała, że z wnętrzności wydawało się niezbyt przyjemne dźwięki.
Piłyśmy na zmianę, raz ja, raz ona i rozmawiałyśmy. Kiedy już naprawdę nie mogłyśmy, zerkałyśmy wokół czy nikt nie patrzy i wylewałyśmy resztki oranżady na trawę. Wiedziałyśmy, że to było marnotrawstwo, ale ta jedna butelka oranżady na dwie osoby była dla nas nie do przejścia.
Potem oddawałyśmy grzecznie butelkę i wracałyśmy do domu.
Nie było kina, nie było kawiarni (zresztą, co u licha dzieci miałyby robić w kawiarni?). Była oranżada za 50 groszy i pamiętam ją do tej pory! Żadne oranżady w plastikowych butelkach nie mogły równać się z tą jedną, pitą zaraz pod sklepem. Teraz w restauracjach są jakieś fikuśne oranżadowe napoje za kilka złotych (w stylu Yerbata czy John jakiś tam i oranżady smakowe), ale i tak wolę tę za 50 groszy, pitą prosto z gwinta.
Nie tylko oranżada..
Pamiętam jeszcze szereg innych rzeczy (mówię tutaj o rzeczach, które można kupić,bo pisanie o tym jak dobra była maślanka prosto z maślnicy, zajęłoby dużo dłużej). Wiem, żadna z tych „kupnych” nie była zdrowa.
Pisząc tego posta, przypominam sobie smak nieco tłustych chipsów „Stars” (tak się chyba nazywały?), które były namiastką droższych Lejsów. Jak ktoś w szkole chciał zaszpanować, to przynosił Pringelsy (moja Mama twierdziła, że to sama chemia i nie pozwalała mi ich jeść, ale my i tak zachwycaliśmy się tym, że wszystkie są idealne równe, tak jak w reklamie).
Chipsy przyszły.
Pamiętam też chipsy Star Foods.
To był szał. Chipsów właściwie nie pamiętam, ale w nich były takie żetony ze zwierzętami (dokładnie takie). Każde zwierzę miało swoje parametry, które pozwalały na układanie ich w prostą grę. Możecie się ze mnie śmiać, ale do tej pory pamiętam ZAPACH tych żetonów. To była jedna z większych zbieraczomanii mojego dzieciństwa.
Największą kolekcjonerką była moja przyjaciółka i któregoś dnia podarowała mi wszystkie swoje żetony. Do tej pory to pamiętam i był to jeden z najlepszych prezentów w moim życiu! Do tej pory mam je w szafce.
Oczywiście był też ryż preparowany, oranżada w proszku, gumy i lizaki, które barwiły język na niebiesko i taki dziwny proszek, który wkładałeś do ust i on zaczynał tam eksplodować, wydając przy tym dziwne dźwięki. Były też małe, cukierkowe papierosy za 20 groszy, ale rodzice nigdy nie pozwalali mi ich kupować, ponieważ uważali to za niewychowawcze. W sumie do tej pory nawet nie miałam papierosa w ustach (raz paliłam fajkę wodną, ale to się nie liczy), więc można powiedzieć, że być może wczesne odpędzanie od papierosów zadziałało;-)
Pamiętam też bardzo słodkie i w sumie niezjadliwe cukierki z odpustu, które zawsze kupował nam Dziadziuś (moje ulubione to takie w kształcie poziomek, które plamią język na krwisto czerwony kolor). Kupował je kiedy miałam 5 lat, 10, 15,25.. Dopóki żył, co roku w Zielone Świątki były na stole odpustowe cukierki. Po paczce dla każdego z wnucząt.
Były też takie lizaki mleczne, które kupowała mi Prababcia (na takim jakby papierowym patyczku, który stawał się miękki od lizania). To były dobre i drogie lizaki, bo kosztowały aż 50 groszy (a zwykły lizak 10) i bardzo je lubiłam, niestety od dawna nigdzie nie widziałam podobnych.
To wszystko przypomniałam sobie pakując do ust kolejną krówkę.
Racjonalnie mówię sobie, że nie są zdrowe (sam cukier, czy tam nawet syrop glukozowo fruktozowy) i w sumie przecież jadłam lepsze słodycze.
Ale mają w sobie to coś, co nie pozwala przestać.
Wiecie co?
Chyba w Dzień Dziecka pójdę jeszcze po 20 dag (bo te krówki kupuje się po 10-15 dag z płonną nadzieją, że nie zostaną wkrótce pochłonięte). Przepiję oranżadą i może pokażę siostrze, jak się robi szyszki z ryżu preparowanego i krówek.
Niech wie, co dobre!
ps.Wypiję toast oranżadowy w Waszym imieniu. Jeśli nie odezwę się do poniedziałku to oznacza, że dopadł mnie szok cukrowy:-)