Dzień dobry,
Trudno uwierzyć, że jeszcze nie tak dawno temu byłam jeszcze w zalanym słońcem Lublinie, gdzie miałam przyjemność wraz z innymi blogerkami uczestniczyć w Europejskim Festiwalu Smaku.
Przyznam,że działo się tak dużo (jako blogerzy mieliśmy ustalony dodatkowy program, który praktycznie w całości zapełniam nam czas), że nie dałam rady ogarnąć wszystkiego, co na Festiwalu się działo – zdecydowanie trzeba było przyjechać na dłużej, niż 2 dni!
Ideą festiwalu (a przynajmniej tak mi się wydaje) jest pokazywanie wielokulturowej tradycji lubelszczyzny, właśnie poprzez (przy)smaki. Stąd też na Festiwalu jedzenie ormiańskie, tatarskie, tradycyjne przysmaki kuchni żydowskiej (Festiwal zbiegł się z żydowskim Nowym Rokiem: Rosz Haszana), jak i współczesna kuchnia wielokulturowego Lublina np. kuchnia słonecznej Italii.
Mam nadzieję pokazać Wam chociaż część atrakcji, jakie przygotowali dla nas organizatorzy.
Zapraszam!
ps. jeśli lubicie tego typu relację, zapraszam na relację z festiwalu „Czas dobrego sera” z Sandomierza.
Może zacznijmy od tego, gdzie spaliśmy (przyjechałam razem z moim Panem) – nocowaliśmy w uzdrowisku Nałęczów. Przyznam szczerze, że niestety ze względu na brak czasu (a nie jestem osobą, która wstanie o 6 rano,żeby pozwiedzać;-)) nie obejrzałam nawet pięknego, nałęczowskiego parku..
W Lublinie byłam kilka lat temu, jako wolontariuszka – wtedy zapamiętałam miasto jako dużo mniejsze i bardziej puste. Teraz było niesamowicie słonecznie, ulicami ciągnęły tłumy ludzi (podobno to właśnie dzięki Festiwalowi), zaś Lublin wydał mi się dużo większy, niż kilka lat temu!
Kulinarne przygody w Lublinie zaczęliśmy w restauracji Auriga, prowadzonej przez Włocha – Ivo Violante. Dziadek Ivo kiedyś zakochał się w Polce, zaś sam Ivo – jak na południowca przystało, wiecznie uśmiechnięty – postanowił przeprowadzić się do Lublina, pomimo groźby długiej zimy („W kuchni i tak mam ciepło!”). Raczył nas takimi smakołykami jak mozarella w szynce parmeńskiej czy jagnięcina:
Tak na marginesie: blogerki z aparatami. Zazwyczaj zawsze to tak wygląda;-) A oto nasz uroczy gospodarz. Potem kilka razy pomachał mi z lubelskiego rynku – tam widziałam go na stoisku z włoskimi przysmakami..
Skoro o stoiskach mowa – pogoda była idealna, jeśli chodzi o sprzedawanie, kupowanie i jedzenie na wolnym powietrzu!
Oczywiście, spróbowałam cebularzy (chociaż niezbyt tradycyjnych, ponieważ były posypane parmezanem – ale, dlaczego nie?)
Innym razem próbowaliśmy czebureków (tradycyjne danie Tatarów krymskich, ale popularne też u naszych wschodnich sąsiadów). Skusiła nas wersja z jagnięciną.
Właściwie z jedzeniem miałam największy problem, ponieważ chodziłam cały czas najedzona:)
Kawa, kawa, kawa!
W Lublinie równolegle do Europejskiego Festiwalu Smaku odbywał się Festiwal Kawy, z czego skwapliwie skorzystaliśmy. Niektóre koleżanki wybrały się na Turniej nalewek, jednak kilkoro z nas odwiedziło Kap Kap Cafe, gdzie mogliśmy podpatrzyć różne, alternatywne metody zaparzania kawy.
Przyznam, że była to dla mnie najfajniesza prelekcja/warsztat w którym uczestniczyłam! Panowie opowiadali o kawie z pasją, pierwszy raz próbowałam kawy, która smakuje bardziej jak kwaskowata herbata, niż kawa, pierwszy też raz widziałam tzw. parzenie alternatywne kawy.
Jeśli jesteście zainteresowani tematem, mogę przygotować dla Was innego posta, gdzie opiszę Wam czym różni się chemex od areopressu, areopres od syfonu i takie tam.
Było świetnie! Zresztą – czy to nie wygląda jak pracownia alchemika?
A tutaj inna metoda zaparzania kawy – za pomocą tzw. areopressu:
Taka kawa jest zupełnie inna w smaku od kawy z ekspresu – nie bez znaczenia jest tutaj też proces palenia ziaren. Skoro przy tym jesteśmy, dzień później w Cafe Teatralna, mogłam zobaczyć jak takie ziarna się wypala:
Było coś dla ciała, teraz coś dla ducha. Uczestniczyliśmy w benefisie Roberta Makłowicza. Pan Robert Makłowicz to niesamowity człowiek: mogłabym go słuchać godzinami (a równocześnie osoba z dużym dystansem do siebie: kiedy włodarze miasta prawili mu peany pochwalne, zażartował: „Ale ja jeszcze nie umieram!”). Robert Makłowicz to pierwszy program kulinarny jaki oglądałam u mnie w domu – zawsze w niedzielę, po kościele, rodzice włączali właśnie Makłowicza:)
Benefis odbył się na lubelskim Zamku:
Tutaj zdjęcie z prywatnej części benefisu (mam też zdjęcie z samym panem Makłowiczem, ale koleżanka jeszcze mi nie podesłała)
A nocą – publiczna część benefisu. Gwiazdy, jeszcze w miarę ciepły wieczór, scena w sercu miasta.. czujecie ten kilmat? Robertowi Makłowiczowi wręczano wielkie sękacze, dziczyznę i inne dary – trochę, jakby był jakimś księciem lennym:-)
Następnego dnia jednym z najciekawszych punktów kulinarnych była wizyta pożegnalna w restauracji Mandagora, gdzie serwowana jest kuchnia żydowska. To co widzicie na zdjęciu, to wybór różnego rodzaju dań/przekąsek: „kawior” z wątróbki, falafel, faszerowana gęsia szyjka..
Jak widzicie, bardzo dużo się działo! (i tak opisałam część atrakcji:))
Jeśli chcecie więcej, zapraszam Was do obejrzenia krótkiego filmu video (tym razem nie mojego:))
Jedyny minus? Droga powrotna do Krakowa – droga przez Sandomierz była bardziej uciążliwa niż zazwyczaj (teraz rolnicy zbierają jabłka, stąd ciągle po drodze jeżdżą ciągniki z przyczepkami, które jadą.. no z taką prędkością, jaką jeżdża ciągniki z przyczepkami pełnymi jabłek:))
W drugą stronę wracaliśmy przez Radom – w sumie wyszło (czasowo) na to samo, ale droga jednak bezpieczniejsza. Jeśli ktoś jest z Warszawy, może się bez problemu wybrać za rok – warto!
Festiwal jest świetną inicjatywą, kojarzącą mi się z dawnymi jarmarkami: oprócz jedzenia można było doświadczyć przeróżnych rzeczy: poćwiczyć jogę, posłuchać gongów czy obejrzeć pokaz hipnotyzera Jurija. Zupełne szaleństwo i nadmiar możliwości!:)
Widać, ile pracy organizatorzy włożyli w cały Festiwal: cóż, może innym razem wybiorę się na warsztaty np. kuchni ormiańskiej?
Impreza była zrobiona z wielkim rozmachem, zajmowała praktycznie całe Stare Miasto – i jak było widać po ilości zwiedzających, przyciąga jak magnes!
Dziękuję Organizatorom za zaproszenie i fantastyczną zabawę!