Dzień dobry.
Jak wiecie, pochodzę z Małopolski.
Ludzie z Małopolski (i z Podkarpacia też!) kochają targi. U nas mówi się na nie po prostu „rynki”. W praktycznie każdym mieście i miasteczku jest rynek, gdzie zazwyczaj w dzień targowy przewija się wiele osób. Niektórzy wręcz jeżdżenie na rynek uznają za swoiste hobby:-).
Ja również rynki uwielbiam, jednak nie sądziłam, że uda się nam spotkać jeden będąc w Estonii. Przez większość czasu mieszkaliśmy w dość odizolowanym miejscu na wyspie Saarema: do najbliższego sklepu było około 17 kilometrów, więc jak możecie się domyślić, szukanie rynku było poza naszymi zainteresowaniami (nie mieliśmy na to ani samochodu,ani czasu).
Niemniej, szczęście się do nas uśmiechnęło.
Na najprawdziwszy, estoński rynek natknęliśmy się przypadkiem. Jechaliśmy właśnie na lotnisko (tak, tak, do Polski też trzeba kiedyś wrócić!) i ponieważ mieliśmy kilka wolnych godzin postanowiliśmy się przejść. I wiecie co? Rynek pojawił się przed naszymi oczami, wraz ze wszystkimi cudownościami estońskiego lata!
Zapraszam Was na wyprawę.
ps. dużo łatwiej jest fotografować kiedy jest się turystą, mówię Wam.
Na początku trafiliśmy na jagody i truskawki. Nie są tanie (część pochodzi z Polski). Estończycy zarabiają podobnie do nas, jednak ceny są jakie są (zobaczycie dalej, walutą jest euro). U nas tradycyjnie narzeka się na wysokie ceny jedzenia, ale praktycznie wszędzie gdzie byłam, jedzenie było droższe niż w naszym kraju (nawet warzywa w Rumunii, gdzie zarabia się jeszcze mniej). Także cieszmy się własnymi truskawkami i borówkami!:)
Zanim przejdziemy dalej, słowo wyjaśnienia: na rynku byłam z koleżanką Agnieszką, Łukaszem Łuczajem oraz jeszcze jednym profesorem z Hiszpanii (który czuł się jakby był nieco w innym świecie:-)). Gdyby nie Łukasz na połowę rzeczy nie zwróciłybyśmy uwagi, więc można powiedzieć, że miałyśmy podwójne szczęście.
Na przykład przegapiłyśmy malinę moroszkę (pewnie powiedziałybyśmy sobie „o, jaka dziwna malina”), która zwana jest też maliną nordycką.
Moroszka ma bardzo dziwny smak, mało słodki, nieco dymny i kwaskowaty. Niezbyt dobry, ale spróbować można!
Razem z Agnieszką podeszłyśmy do stosika z produktami pszczelimi i próbowałyśmy sił łamanym rosyjskim (właściwie to polskim, starałyśmy się po rosyjsku wymawiać;)). W sumie to zabawne, obydwie dobrze mówimy i dużo czytamy po angielsku, ale nie znamy rosyjskiego, którym mówi w sumie znaczna część europy.
Na szczęście języki są podobne, więc dowiedziałyśmy się, że mamy przed sobą pyłek i pierzgę.
Miody..
I teraz najlepsze.
Suszone pszczoły za jedyne trzy euro.
Zalewa się to spirytusem i po miesiącu przecedza.
Podobno dobra na reumatyzm.
Kusiło mnie, żeby kupić pudełeczko, ale potem rozsądek zwyciężył.
Nie mam jeszcze reumatyzmu.
W Estonii lato w pełni.
Estończycy kochają kiszonki i wydaje mi się, że kiszą więcej niż my.
Na przykład zielone pomidory.
Wszędzie można spotkać gotowe liście do kiszonek. Dają ich dużo więcej niż w Polsce (u nas czasem sprzedaje się obeschnięty koperek). Tutaj bez problemu można kupić liście chrzanu, powiązane w pęczki z innymi przyprawami (nie jakiś biedny bukiecik jak u nas)
Albo liście porzeczki
Kisi się ogórki oraz grzyby, można również kupić przetwory gotowe.
Kiszony czosnek (wiele rzeczy jest przygotowane jakby w solance, coś jakby nasze ogórki małosolne)
I przeróżne inne warzywa:
Pojawiają się już pierwsze grzyby.
Tutaj np. grzyby które nazywają gor’kuszka.
Niestety nie wiem jak to jest po polsku: po łacinie to Lactarius rufus(jeśli wierzyć Wikipedii to mleczaj rudy). Łukasz podawał nam łacińską nazwę, ale wyleciało z mi głowy, wybaczcie. Podobno u nas tych grzybów nie używa się kulinarnie. Łukasz wziął próbki, żeby zrobić z nimi jakieś mądre rzeczy: ja niestety na grzybach się nie znam, więc musi wystarczyć Wam zdjęcie.
Można je też kupić w formie przetworzonej: w solance.
A może do tego reflektujecie na rybkę? Początkowo myślałam, że jest wędzona, ale chyba jest to ryba najpierw solona, potem suszona.
Na rynku oprócz owoców, grzybów i kiszonek były też kwiaty.
Co ciekawe, większość to po prostu kwiaty polne lub kwiaty ogrodowe (a ogrody często same w sobie są „tradycyjne”, tutaj pokazywałam Wam jak mogą wyglądać estońskie ogrody). Nigdzie jeszcze nie widziałam maków do kupienia – zazwyczaj uznaje się, że nie warto układać z nich bukietów bo i tak obeschną. Estończycy się tym nie przejmują.
Skoro jesteśmy przy różnościach, pamiętacie post o saunie?
Na rynku można kupić gotowe witki. Nie tylko z brzozy, ale również wierzbowe czy dębowe. Niestety, nie było jałowcowych. Dwa euro za witkę. Łatwiej zrobić samemu;)
Obok sprzedają też wełnę. Z tego co zauważyłam, lubią sobie dziergać skarpety na zimę. Co poniektórzy.
Dorwałyśmy też cieplutkie bułeczki cebulowe, pyszne!
Skoro zjedliśmy już cieplutką, parzącą dłonie bułeczkę, czas się powoli pożegnać.
Jak się Wam podoba na estońskim targu?
Mam nadzieję, że podobały się Wam relacje z Estonii.
Na zakończenie jeszcze dwa zdjęcia bonusowe. Koleżanka uczesała mnie w sposób, który od razu przypadł mi do gustu (no dobrze, łaziłam za nią i prosiłam, żeby mi tez zrobiła taką fryzurę:). Pasuje do Estonii, prawda?
I dodatkowo, moje ukochane zdjęcie z całego wyjazdu.
Estoński las kiedy świeci słońce (a uwierzcie, nie zawsze świeci).
Najfajniejszy las w jakim byłam.
1. Brak komarów i innych kąsających (zaledwie jednego kleszcza po powrocie na sobie znalazłam)
2. Super miękki, ciepły mech, na którym można chodzić boso albo siedzieć albo sobie leżeć.
3. Poziomki!
4. Podszycie, które nie przeszkadza w swobodnym poruszaniu się
5. Piękne światło.
Prawda, że świetnie?
W sumie niczego się nie spodziewałam po tym wyjeździe (oprócz rzeczy naukowych, siedzieliśmy większość dnia na wykładach), ale z Estonii mam same miłe wspomnienia!