Spis treści
Dzień dobry,
Ostatnio postanowiłam zacząć ćwiczyć. Codziennie krzątanie się po domu, spacer i zakupy, to nie jest ćwiczenie. Porządki też nie (chociaż mam książkę, gdzie heavy house-cleaning było w opcjach codziennych ćwiczeń z zastrzeżeniem, że tylko dla osób, które lubią taki sport ekstremalny).
Dawniej chodziłam na pilates, ale po pierwsze komfort ćwiczeń na moim osiedlu stał się mniej niż niski (pełno ludzi w malutkiej salce, co prawda instruktorka świetna, ale praw fizyki nie pokonasz i ciężko upchać więcej osób niż mieści sala), a po drugie przy moim trybie życia i częstych wyjazdach, kupno karnetu było bez sensu.
Wymówki jednak mają to do siebie, że są wymówkami.
Powiedziałam więc sobie: „Jeszcze zobaczysz Klaudyna, sama siebie zadziwisz”.
I zadziwiłam. W ostatni piątek.
Ale przecież jesteś chuda, po co ćwiczysz?
Zacznijmy od tego, że nie jestem chuda, od początku studiów utrzymuję stałą wagę około 60 kilogramów i nie mam z tym problemów. BMI jest w normie, dziękuję, do widzenia. Kiedy ktoś się o tym dowiaduje („Co Klaudyna robisz, że jesteś taka chuda?/Nie jestem chuda”) zazwyczaj szybko dodaje: „O, 60? Ale wcale nie wyglądasz!”.
Jak stwierdziła jednak moja (rzeczywiście szczupła, nie oszukanie jak ja) koleżanka:
– Wiesz, ja jestem chuda, ludzie mnie pytają po co ćwiczę i co chcę zrzucać. Nic nie chcę zrzucać, wiesz, to że jestem chuda nie znaczy, że mam formę i że potrafię przebiec kilometr bez zadyszki.
Zgadzam się z nią, figura to jedno, sport dla zdrowia i forma to drugie.
Chcę trochę zacząć ćwiczyć dla formy.
No dobrze, jak sobie wyrzeźbię odrobinę brzuch, to się nie obrażę.
Jeśli nie, też jakoś będę żyć.
To zacznę sobie ćwiczyć, to nic nie kosztuje.
Mniej więcej te słowa przekazałam mojej koleżance, Monice.
Monika biega i robiła rzeczy, do których póki co prędko się nie przekonam (siłownia? meh). Nie lubię intensywnego wysiłku, uczucia kiedy pot spływa na ciebie ze wszystkich stron (dlatego wolę basen niż siłownię, pilates niż aerobik), więc jakoś specjalnie nie spodziewałam się od niej pomocy. Ot, pochwalić się chciałam, że mam postanowienie.
– To zacznij biegać.
– Nie żartuj. Nie przebiegnę nawet kilometra, zresztą czuję, że to nie dla mnie, mogę spacerować, maszerować sobie, ale nie biegać.
– Nie musisz biegać. Poczytaj sobie o metodzie Gallowaya, tam się głównie maszeruje szybkim tempem, przyjemne jest i skuteczne.. Od razu brzuch leci, nie namęczysz się strasznie jak nie lubisz biegać..Coś tam,coś tam, coś tam..
<— 10 minut później —>
– Tylko buty sobie jakieś do biegania kupić, nie muszą być drogie od razu, książkę Gallowaya i dawaj!
Jestem jednak podatna na sugestie. Myślę, że Monika nawet się ucieszyła, że kogoś naprowadziła na dobrą drogę.
W porządku, mogę maszerować, muzyki sobie słuchać, pasuje mi. Pojadę sobie po buty, po książkę, lubię książki, jakiś dres kupię i stanik sportowy (nie mam ani jednego ani drugiego) i będzie dobrze.
Jak pomyślałam tak zrobiłam.
Trochę to bieganie kosztowało, ale powiedzmy sobie, że to dla zdrowia.
Będę biegać czy tam maszerować.
Zobaczysz, ale będę mieć formę!
Mówię do mojego Pana podczas spaceru.
Ponieważ jestem znana ze słomianego zapału w przypadku sportów, buty do biegania schowałam na dnie szafy, żeby uniknąć kompromitacji (mój sprytny plan jest taki: pobiegam przez dwa tygodnie i się ujawnię mówiąc: „Widzisz, na pewno byś we mnie nie wierzył!A ja już dwa tygodnie biegam!”) i maszeruję raźno w sandałach.
– Będę biegać czy tam maszerować, to bardzo zdrowe, kontuzji się nie ma i w ogóle, coś tam coś tam..
– Ale biegaj dziewczyno ile chcesz. To może zaprezentujesz jak planujesz to robić?
– Nie ma sprawy!
Więc pobiegłam w tych sandałach czy tam potruchtałam. Podobno było to całkiem zabawne, bo miałam sukienkę i udawałam biegacza.
Po kilku kolejnych kilometrach (nie biegu, spaceru) zaczęłam czuć nogi.
Cóż trzeba będzie popracować nad formą, myślę sobie.
– To co Klaudyna, jedziemy w sobotę w góry? Trochę się przejdziemy.
– Nie ma sprawy, chętnie!
Wieczorem jeszcze przejrzałam książkę Gallowaya. Pisał coś o kontuzjach. Ja będę bardzo ostrożna, nie będę mieć żadnej kontuzji, na pewno nie na początku.
Ale przed sobotą jest czwartek i piątek.
W czwartek umówiłam się z koleżankami w Ogrodzie Łobzów.
Do tramwaju jeszcze doszłam.
Potem już ledwo dokuśtykałam.
Okazało się, że nawet nie zdążyłam założyć na nogi moich nowiutkich butów do biegania w kolorze wściekłego turkusu (chciałam czarne i stonowane, daję słowo!), a już mam pierwszą kontuzję. Boli mnie cała podeszwa stopy. Wikipedia mówi, że może to być rozcięgno podeszwowe (chociaż boli w innym miejscu, niż pokazują diagramy, ale cóż tam).
– Klaudyna, co Ci się stało?! – pyta koleżanka.
– A, szłam sobie.
– Szłaś, tak po prostu?
– No jakby to powiedzieć.. tak. Na spacerze wczoraj byłam kilka kilometrów, trochę pomaszerowałam i jest to..
– Może źle stanęłaś na nodze?
– Nie, po prostu szłam..
– Tylko Tobie mogło się przydarzyć.
– Wiem, tym razem przynajmniej nie złamałam sobie nosa.
Rok temu weszłam na krzesło i chciałam zabić muchę ścierką.
Spadłam i złamałam sobie nos.
Przez dwa tygodnie wyglądałam jak ofiara przemocy domowej. Lekarz na SORze mnie zapytał, czy to na pewno było przez krzesło. Kiedy przytaknęłam dodał mi w zaleceniach: „Nie spadać z krzeseł”.
Taka karma.
W góry się wybierzemy. Przecież mam buty trekkingowe, nie?
– I co? Wybieramy się w te góry? Mam jakieś zakupy zrobić czy coś..?
– Ekhm, chętnie, ale powinieneś o czymś wiedzieć..
– Nie martw się, pogoda ma być dobra!
– Może dobra, fajnie zobaczymy się to porozmawiamy.
Powiedzmy, że kiedy mówiliśmy się w centrum miasta i ekhm przyszłam obwieszona tobołkami z ziołami, stało się jasne, że raczej w góry nie pójdziemy.
W piątek okazało się, że nie za bardzo mogę dojść nawet na zakupy na osiedle.
W sobotę nawet nie próbowałam.
Wczoraj próbowałam, ale jeszcze nie jest dobrze.
Więc to byłoby na tyle w kwestii mojego uprawiania sportu i zostania biegaczem.
Doszłam do wniosku, że skoro zaliczyłam pierwszą kontuzję nawet nie używając nowych butów, mój organizm mówi mi, że ten pomysł mu nie odpowiada.
Albo coś w tym stylu.
Lawenda i kapusta.
Stwierdziłam filozoficznie, że mięsień musi sam przestać boleć, ale postanowiłam mu trochę pomóc. Poszłam sobie powoli do najbliższego warzywniaka.
Kupiłam kapustę.
Kapusta jest super, jeśli chodzi o obrzęki. Mam z nią już trochę doświadczeń i nigdy mnie nie zawiodła. Zresztą, uczucie chłodzenia, kiedy kładzie się ją na skórę, jest niesamowicie przyjemne!
W drodze powrotnej zebrałam sobie jeszcze gwiazdnicę, która też jest fajna na obrzęki. Jakaś wyrośnięta jest tego roku:
W torebce miałam olejek lawendowy, rozcieńczony z odrobiną oliwy.
Wiem, że teoretycznie to jest 15 kropli na 50 ml,ale miałam to w nosie. Lawenda mnie nie zabije, więc dałam 10 kropli na jakaś łyżkę.
Usiadłam sobie na ławce przed domem i zrobiłam opatrunek. Oraz oczywiście zdjęcie opatrunku. Jestem blogerką, nie mogę zważać na dziwne spojrzenia sąsiadów.
Zawsze, kiedy nakłada się kapustę, czuć taki przyjemny chłód..
Gwiazdnica nadaje się tylko wtedy, kiedy nie zamierzamy dużo chodzić (miałam trochę za wąską skarpetę elastyczną).
Jako że nie zamierzałam akurat tego dnia przebiec półmaratonu, pasowało mi to.
Po ściągnięciu zostały mi kwiatowe wzorki, nawet ładne. Znikły po kilkunastu minutach, niestety.
Po dwóch aplikacjach potem zakładałam już tylko olej lawendowy i kapustę, wtedy stopa jest bardziej mobilna. Jeszcze nie mogę chodzić w pełni komfortowo i nie wiem jak byłoby, gdybym nie zakładała tego opatrunku. Niemniej samo to, że czułam się lepiej i noga była schłodzona (kapustę włożyłam sobie do lodówki) przynosiło mi pewien psychiczny komfort.
Więc to byłoby na tyle.
Odmeldowuję się.
Zamelduję się, kiedy będę mogła spróbować jak biega się w butach do biegania.
Nie w czerwonych sandałach.