Dzień dobry,
To powyżej, to jest bardzo specjalne zdjęcie.
Pamiętacie takie segregatory Świata Wiedzy?
Zbierało się co tydzień zestaw odrywanych kartek, które były oznaczone różnymi kolorami i każdy kolor odpowiadał innemu zagadnieniu. Historia świata, Ziem, Zwierzęta i Rośliny, Sztuka, Nauka i Technika, Ciało człowieka, Atlas Świata..
Dziurkowane karteczki rozrywało się ostrożnie i układało w niebieskich segregatorach z przegródkami, które z czasem stawały się coraz grubsze. To były czasy sprzed Wikipedii i Google Earth: pamiętam, kiedy w czwartej klasie nie mogłam się doczekać kolejnego numeru i ciągle jeździłam na rowerze do sklepu w sąsiedniej miejscowości, gdzie mieli je o dzień wcześniej.
Potem ostrożnie rozrywałam kartki (zostawał taki klejony „grzbiet”), układałam je w segregatorach i czytałam od deski do deski. To było moje okienko na świat. Jedne interesowały mnie bardziej, inne mniej, jeszcze inne były całkowicie poplamione palcami i wracałam do nich wielokrotnie, wpatrując się często w malutkie obrazeczki.
To był czas, kiedy marzyłam o podróżach i byłam zafascynowana cywilizacjami Wschodu. Chciałam wtedy być ekologiem, podróżnikiem, archeologiem albo fotografem National Geographic i uczyć się arabskiego (zresztą pisałam o tym tutaj). Zapewniam Was, że nikt z moich rówieśników nie widział absolutnie nic ciekawego w uczeniu się arabskiego (oprócz mojej przyjaciółki Kasi, która była tak samo dziwna jak ja). Wtedy czytało się Bravo i słuchało Back Street Boys (ja sobie słuchałam Grechuty) i między innymi przeglądałam strony Świata Wiedzy, raz za razem.
Jedną z takich stronic był dział „Historia” poświęcony wpływom arabskim na półwyspie Iberyjskim i malutki obrazek dziedzińca Lwów w pałacu w Granadzie. Gdzie indziej znajdowała się również fotografia słynnego kordobańskiego meczetu Mezquita. Wielokrotnie wyobrażałam sobie, że może, ale tylko może i kiedyś, ale kto wie może nigdy będę mogła te miejsca odwiedzić. Wtedy nie było mnie stać na wszystkie numery Świata Nauki, a co dopiero na samolot.
I wiecie co się okazało po wielu latach?
Że nadal pragnę odwiedzić te miejsca i co lepiej, los sprawił, że mogę.
Miałam możliwość uczestniczyć w dużej konferencji etnobotanicznej (ukłony w stronę mojego mentora, Łukasza Łuczaja, który mi o niej powiedział i zachęcił do wyjazdu), odbywającej się raz na cztery lata. Gdzie tym razem? W Kordobie, w której sercu stoi potężny meczet (teraz już Katedra, właściwie wielka, barokowa katedra wystawiona po środku meczetu) Mesquita: podobno dawniej, kiedy stanęło się na środku dziedzińca las kolumn sprawiał wrażenie jakby ginęły w pomroku.
Jeden wolny dzień mogłam przeznaczyć na wycieczkę po regionie i nie było możliwości, aby było to miejsce inne niż wzgórze Granady i Dziedziniec Lwów: nie przekonała mnie ani Sewilla ani Madryt.
Pierwsze co zrobiłam przed wyjazdem, to poszłam do Babci, wyciągnęłam ze starej szafki segregatory i odnalazłam jeden maleńki fragment, który tak mnie kiedyś oczarował. Teraz w czasach Wikipedii wygląda to może nieco zabawnie, ale wtedy ta mała reprodukcja zrobiła na mnie piorunujące wrażenie:
Co prawda nie wszystko jest tak, ja sobie wyobrażałam.
Nigdy nie jesteś sam na dziedzińcu, nie masz czasu na kontemplację, bo obok Ciebie jest sporo turystów (chociaż i tak byliśmy poza sezonem, w listopadzie, więc podobno nie było tak źle), którzy chcą sobie zrobić zdjęcie przy fontannie (ale założę się, że wtedy tylko dla mnie była to taka specjalna fontanna!). Jesteś tak zmęczony po całym tygodniu wyjazdu, że ledwo trzymasz się na nogach. Właściwie ledwo zdążyłeś przybiec na czas: na mapie wydawało się to dużo bliżej, a pan z hostelu zapewniał Cię że to 20 minut. Cóż, Ty szedłeś kilka razy tyle. Wejścia są co pół godziny i nie możesz się spóźnić: jeśli wcześniej zabłądziłeś po drodze do kasy (teren jest ogromny) to tylko Twój problem i gdyby nie to, że przed wejściem zdążyłeś pochłonąć paczkę czipsów z pobliskiego sklepiku (skrobia! tłuszcz!) i czekoladowego loda (cukier!) byłbyś przez najbliższe godziny naprawdę głodny.
Słynny Dziedziniec Mirtów, przykład ogrodowej harmonii, wcale nie jest już tak harmonijny jak u swoich początków, bo z jednej strony Karol V postanowił wybudować wielki, dość toporny pałac, który niszczy całą harmonię zabudowy. Zresztą samo wzgórze ma dziwną energię: mamy tu urzekające subtelnością pałace Nasrydów i potężne, przysadziste budowle w stylu europejskim i dziewiętnastowieczne ogrody, trochę francuskie, trochę angielskie (jak na mój gust laika).
Tak to czasami jest z wyobrażeniami, że w rzeczywistości wyglądają trochę inaczej.
Najważniejsze jednak że są i że czasem udaje się, chociaż po części spełnić to o czym kiedyś, kiedyś tam się fantazjowało. Móc przeciskać się wąskimi uliczkami, odpoczywać w małych dziedzińcach, wdychać zapach rosnących wokół pomarańczy, wyobrażać sobie jakie plany i marzenia mieli w tym miejscu ludzie żyjący tu przed wiekami.
Po prostu być.
Nie zawsze jest tak, jak się wydawało że będzie, nie zawsze w okolicznościach, które wydawały się kiedyś kiedyś prawdopodobne, nie zawsze najbardziej zachwyca to, co myśleliśmy, że będzie zachwycać: czasem zupełnie co innego.
Kiedy się tak zastanawiam, to dochodzę do wniosku, że spełniło się około 50 procent moich marzeń z dzieciństwa, czasem w zupełnie pokręconej i przewrotnej formie.
Jak to mawiają: Be careful what you wish for. Uważaj, czego sobie życzysz.