Relacja z wodnych (i naprawdę fajnych) warsztatów z BRITA.

Oceń ten post
Kategorie:
Podziel się z innymi:

Dzień dobry,

Dzisiaj zapraszam Was na nie-tylko-fotograficzną relację z warsztatów kulinarnych, w których miałam niedawno okazję uczestniczyć. Jak pewnie wiecie, ostatnio żyję praktycznie w pustelni ,ekhm, ekhm, na końcu Nowej Huty i na warsztaty wybieram się rzadko. Zwłaszcza do Stolicy (którą wręcz uwielbiam wiosną).

W ramach współpracy z BRITA zostałam jednak wyciągnięta z mojego komfortowego gniazdka na końcu świata (tak przynajmniej twierdza moje koleżanki, kiedy dojeżdżają tu tramwajem), właśnie na warsztaty z Grzegorzem Łapanowskim. Powiem Wam szczerze, że to były jedne z najfajniejszych warsztatów w których brałam udział.  Krótkie, rzeczowe, z czasem na rozmowę i relaks oraz z cała masą fantastycznych składników, które pokażę Wam dalej!

 

Mała dygresja, ponieważ dzień bez dygresji jest dniem straconym;-).

<—- oto dygresja, którą można pominąć, bez szkody dla swoich przeżyć estetycznych —->

Na blogu zobaczycie dwa rodzaje zdjęć: zdjęcia jedzenia, warzyw etc. są oczywiście moje, zaś zdjęcia „mnie/nas” wykonywał zawodowy fotograf. Wiecie, pomyślałam sobie, że fotografia kulinarna to jest jednak magia. O ile zdjęcia ludzi fotografowi wyszły bardzo fajne, ciekawe kadry i tak dalej, to zdjęcia jedzenia w świetle softboxu, na tle paneli, wyglądały po prostu.. smutno. Te cudeńka zasługiwały na więcej! Kiedy mam przed sobą jakaś potrawę, widzę w niej miniaturowe dzieło sztuki, coś, co warto sfotografować i pokazać, coś co przed chwilą wyszło spod rąk zręcznego kucharza. Dla mnie jedzenie to coś nieomal żywego, czasami z pogranicza innego świata. Więc taka dygresja: niby tak wiele osób ma aparat, a fotografowania można się uczyć całe życie i od razu widać, czy fotografujesz to, co po prostu lubisz i z czym czujesz się dobrze. Mi na przykład nikt nie dowierza, że nie potrafię fotografować ludzi;).

<—- koniec dygresji —>

Warsztaty o wodzie?

Tak, to były warsztaty nie tyle o wodzie, co z wodą w roli głównej. W sumie więc można było poszaleć:). Najpierw czekała nas część teoretyczna, której nie będę Wam streszczać bo w dużej mierze dowiedzieliśmy się tego, co czytelnicy Ziołowego Zakątka już wiedzą. Przynajmniej Ci, którzy przeczytali post właściwościach chemicznych wody i rodzajach filtracji:-). Ponieważ jestem dziwna, dla mnie wszystkie rzeczy techniczne były bardzo ciekawe. Zwłaszcza, że opowiadała osoba bardzo kompetentna, pani Maja Kulikowska, która od 10 lat pracuje w BRICIE. W pewnym momencie dyskusji – w sumie nie ważne jakim – powiedziała wprost: „Niestety, nie mam przeprowadzonych badań w związku z taką a taką konkretną sprawą i nie mogę się wypowiedzieć”. Taka postawa zawsze mi imponuje. Ale to tak na marginesie mojej dziwności.

 Pani Maja o wodzie wie chyba wszystko..

O czym mówiła pani Maja?

W skrócie: woda filtrowana i demineralizowana to dwie inne bajki. Polacy nie lubią pić wody z kranu i czują do niej niezrozumiałą, nawet w XXI wiecznym świecie słowiańskim, awersję (Czesi i Słowacy podobno nie uważają, że ich woda zabije), zaś wedle ich badań, Polska ma całkiem niezłą wodę wodociągową zarówno na wyjściu z wodociągów jak i w kranie. Że na temat wody krążą różne mity, że jest niezdrowa, pełna bakterii, rury są w strasznym stanie etc. Po mojej dzisiejszej kąpieli, gdzie cała wanna znowu była pełna żółtej, zażelazionej wody, nie mogę miejskim wodociągom wystawić laurki, ale generalnie wierzę, że ta woda z kranu nie jest zła, a na pewno nie jest zabójcza/niezdrowa, bo normy się jednak dość ostro egzekwuje.

W każdym razie ich badania potwierdzają, to co wie chyba każdy: ze woda z kranu jest strasznie demonizowana lub istnieje, jakby to nazwać elegancko: psychologiczna bariera przed kranem. Naprawdę nie miałam serca odezwać się i dodać do tej sterty, że u mnie na wsi starsze osoby są przekonane, że co jakiś czas Wisła zalewa jakiś cmentarz i w wodzie, niczym w Gangeszu, pływają prochy zmarłych (tyle, że nie prochy). Oczywiście jedynym sposobem na radzenie sobie z nimi jest rytualne przegotowanie wody.

Przepraszam, jeśli akurat jedliście, ale przysięgam, nie ja to wymyśliłam. Tak, rozumiem, że dawniej inaczej bywało, ale chciałabym we własnym domu się spokojnie kranówki czasem napić, nie chowając się po kątach ;-). W każdym razie, nie zamierzam Babci narażać na dodatkowy stres pijąc nieprzegotowany kubek wody z kranu, ale mówię Wam, że dalej będziemy z siostrą przemycać po korytarzu te szklanki z wodą zamiast herbaty!

Zawsze mam wrażenie, że na zdjęciach wychodzę jakbym urwała się z wiejskiej potańcówki;)

<— ciekawostka dygresja —>

Dygresja numer 2: wiecie, że w starożytności ludzie żyjący na terenie tzw. Żyznego Półksiężyca  (t. w okolicy Eufratu, Tygrysu, Nilu) nie pili wody z rzeki, ale głównie lub wręcz jedynie, piwo? Piwo co cywilizacyjny wynalazek, tak samo ważny jak chleb. Siła fermentacji była tak wielka, że z potencjalnie zabójczej wody (łatwo sobie wyobrazić co w niej mogło pływać, zwłaszcza podczas częstych powodzi), można było przygotować zdatny do picia napój. Bez filtrów i chloru.

<— koniec ciekawostki dygresji –>

Dobrze, koniec gadania, rozsiądźcie się wygodnie, ponieważ przed Wami kilka warsztatowych kadrów.

Parzenie herbaty. 

Najpierw był pokaz parzenia herbaty, przeprowadzany przez pana Onio Lubickiego, właściciela herbaciarni „U Dziwisza” z Kazimierza Dolnego. Podobno słynnej i podobno dobrej. Nie wiem, nie byłam. Natomiast rzeczywiście p. Onio wiedzę o herbacie ma ogromną. Widać, że to prawdziwy pasjonat. To się czuje przez skórę.

Powiem Wam, że zawsze doceniam to, ile ludzie serca wkładają w przygotowanie herbacianego naparu idealnego, ale chyba jednak nie chciałabym tego robić na co dzień w domu – w sensie, wiecie, trudno docenić te niuanse. Pomimo, że herbata z pierwszego i trzeciego parzenia rzeczywiście smakuje inaczej. Może jestem leniwa? Chociaż, z drugiej strony, jeśli idzie o napary ziołowe, mogę się nagimnastykować:)

Przypomniała mi się jeszcze anegdotka ze studiów. Miałam kiedyś zajęcia z kultury Japonii i pani prowadząca opowiadała jak to prowadziła kiedyś ceremonię herbacianą dla studentów. Oczywiście na początku wszyscy byli zachwyceni: będzie ceremonia parzenia herbaty, ale super, można się napić najlepszej herbaty w życiu. Do czasu, aż okazało się, że ceremonia jest rzeczywiście ceremonią, gdzie liczy się każdy gest, trwa długo, wysiedzieć w jednej pozycji jest ciężko, zaś samą ceremonię ciężko komuś z zewnątrz zrozumieć, a herbatę też nie za bardzo się da docenić. Wykładowczyni stwierdziła, że jednak więcej nie powtórzy tego eksperymentu. Za dużo zajęć ucieka, zaś kto jest zdeterminowany może się wybrać do krakowskiej Mekki miłośników Japonii czyli do centrum Manggha.  Chyba tak jest z wieloma rzeczami, których subtelności trudno docenić człowiekowi „z zewnątrz” i traktuje się je głównie jako ciekawostkę.

A skoro jesteśmy przy herbacie, parzyliśmy herbatę Oolong. Obok stała jeszcze jedna herbata: pu-erh, która w całości wygląda tak oto i przyznaję, że pierwszy raz widziałam ją w takiej postaci:

Podobno ta konkretna herbata jest robiona tradycyjną metodą: liście herbaty przykrywa się skórami cielęcymi (lub końskimi, nie pamiętam dokładnie – jakiegoś przeżuwacza) aby przyspieszyć fermentację. To budzi zrozumiałe pytanie dla wegetarian: czy picie takiego herbacianego naparu jest odpowiednie z wegetariańskiego punktu widzenia?

Jedna z dziewczyn na sali, wyraźnie zszokowana, że herbata może nie być wege (mnie też to zdziwiło), zapytała o to, jak rozpoznać tę tradycyjną od tej mniej.

Prowadzący odpowiedział z rozbrajającą szczerością, właściwą wszystkim pasjonatom:

– Nie wiadomo. Albo się jest miłośnikiem herbaty, albo wegetarianinem..

To byłoby na tyle w kwestii wegetarianizmu:). A tak na poważnie, zgaduję, że herbata przykrywana skórami zwierząt nie jest jednak dostępna na każdej marketowej półce i to pewnie to jakiś delikates.

Była herbata, teraz czas na gotowanie!

Gotujemy cuda i cudeńka.

Jak widzicie praktycznie niczego nam nie zabrakło. Spiżarnia super zaopatrzona i powiem szczerze, że wciąż nie mogę uwierzyć, jak bardzo kulinarnie rozwinęła się Polska (no dobrze, ta Polska zainteresowana kulinariami) w ciągu ostatnich 5 lat:

Podzieliliśmy się na pary i każda para coś przygotowywała. Ja razem z  z Chillibite  (która jest sto razy porządniejsza ode mnie i u niej możecie przeczytać dokładną relację) robiłyśmy  owocowy wywar. Tak, wiem, niezbyt ambitne zajęcie, ale dzięki temu mogłam kręcić się z aparatem między ludźmi i fotografować to i owo. Tak, wiem, był fotograf, ale co sobie sam sfotografujesz, to Twoje!  W sumie woda, przyprawy i zioła mogą się gotować prawie same – strategia;)

Nie każdy był tak ekhm, leniwy i niektóre grupy robiły naprawdę fikuśne rzeczy. Ot, choćby taką piękną przystawkę. Szkoda jeść:

A tutaj warzywa korzeniowe, które były użyte do jeszcze innego dania. Mówię Wam, będę miała w tym roku czerwone marchewki, choćby nie wiem co!

Kwiaty, komu jadalne kwiaty? W sumie ich nie spróbowałam (albo spróbowałam i o tym nie wiem?), ale wyglądały obłędnie:

Nawet buraki były ładne. To znaczy, zazwyczaj są ładne, ale te były wyjątkowo urodziwe.

Mama dzisiaj dzwoniła, że właśnie takie kupiła do wysiania:)

A tutaj coś, co mnie absolutnie zafascynowało i wzbudziło też wiele pytań na Facebooku. Japońskie grzybki. Zapytałam i sprawdziłam. Grzybki nazywają się shimeji (Hypsizygus tessellatus) i niestety nie wiem, czy są jakoś spokrewnione z opieńkami. To znaczy na pewno są, w sumie wszystko jest gdzieś tam w drzewie życia spokrewnione ze sobą:

Występują też w białej odmianie. I jak tu nie zostawić tego naparu i nie biegać z aparatem? W każdym razie mam ochotę dołączyć te grzyby do mojej krainy czarów!

Przy stole wszyscy się uwijają (oprócz takich jak ja;)). Wiem, truskawki trochę od czapy o tej porze roku, ale nawet Grzesiek Łapanowski się tłumaczył, że do sesji zdjęciowej potrzebowali. Spróbowałam, dobre były jak na marcowe truskawki:

O gotowe cudeńka. Pozwólcie, że pominę nasz super napar;). Oto kilka rarytasów. Przystawki:

Obłędny dorsz, naprawdę super, będę organizatorów nukać o przepis:

Mięso:

Generalnie działo się naprawdę dużo i wszystko było zaplanowane bardzo sensownie: można było pomacać wielu przeróżnych składników, a nie – jakby ktoś mógł się spodziewać – tylko dzbanków filtrujących BRITA:)

To już koniec dzisiejszej podróży.

Jednak, z podróży do Warszawy (tak wiem, wielka mi podróż – ale mówię Wam, wróciłam wyczerpana po dwóch dniach w Stolicy), przywiozłam dla Was dwie niespodzianki.

Po pierwsze: zajrzyjcie koniecznie w weekend, bo będzie bardzo fajny konkurs z BRITĄ. Do wygrania będzie przede wszystkim bateria trójdrożna czyli taki filtr podzlewowy z kranem, super wygodna rzecz i kilka dzbanków etc. To wszytko będzie do wygrania dla czytelników Ziołowego, że szanse są spore:)

Po drugie: tego jeszcze nie mogę powiedzieć, ale dzięki koleżance odwiedziłam przeciekawe miejsce, którego zupełnie nie planowałam odwiedzać, z którym będzie związany niedługi post urodowy:)